Wspomnienia budowniczych 68 Rejonu Umocnionego

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Wspomnienia budowniczych 68 Rejonu Umocnionego

Źródło:
"Od Jaćwieży do Goniądza - Grodzieński Rejon Umocniony 1939-1941. Kronika wydarzeń."
Maja Aleksandrowna Denisowa - wyd. autora, Zaporoże, 2006-2014
("От Ятвязи до Гонёндза / Гродненский укрепрайон 1939-1941. Хроника событий."
Майя Александровна Денисова – Издание автора. – Запорожье, 2006-2014)

Fragmenty książki zamieszczone na stronach internetowych:
Авиация СГВ
http://www.sgvavia.ru/forum/150-7242-1
213 стрелковый полк 56 Московской стрелковой дивизии
http://213sp56sd.ucoz.ru/publ/vospominanija_veteranov_68_go_grodnenskogo_ura/vospominanija_urovcev/14
tłumaczenie: Piotr Tymiński www.kriepost.org

W. I Tiurin (ТЮРИН В.И.)
Zostałem zmobilizowany w październiku 1940 roku w mieście Gdow obwodu pskowskiego. Wszystkich nas z obwodu pskowskiego było dwustu, następnie dołączyli do nas około dziesiątki Mołdawian i stworzyli 3 kompanię 142 samodzielnego batalionu budowlanego. W kompanii było także 20-30 weteranów, uczestników wojny radziecko-fińskiej. Według tego, co mówili, 3 kompania 142 samodzielnego batalionu budowlanego została zorganizowana na bazie jednostki saperów, która uczestniczyła w wojnie z białofinami w latach 1939-40. Przez jakiś czas pracowaliśmy przy budowie stanowisk obronnych na starej granicy, w rejonie Siebieżu. Na początku listopada przyjechaliśmy do Grodna, a następnie pieszo przeszliśmy w rejon sztabu 142 batalionu (około 25 km). W sztabie umundurowano nas, złożyliśmy przysięgę i poszliśmy na miejsce służby przy samej granicy. Pomimo chłodu i wilgoci początkowo mieszkaliśmy w namiotach i jednocześnie kopaliśmy głębokie ziemianki. Zrobiliśmy powałę z bierwion tak, że dach był na równi z ziemią. W suficie były maleńkie okna – przy wejściu i wyjściu. Miejsce, w którym się rozlokowaliśmy, leżało jakieś 20-30 metrów od zaoranego neutralnego pasa z drutem kolczastym. Granica przechodziła maleńką rzeczką Wołkuszanką niedaleko od wsi Żabickie. Na południowym skraju tej wioski stał krzyż z Chrystusem i napisem „Żabickie”. Okolica była podmokła, nie zamarzała nawet zim. Po ścianach ziemianki bezustannie sączyła się woda. Dla naszej kompanii wybudowano dwie ziemianki (po 125 ludzi). Nary były trzypoziomowe. Spaliśmy przyciśnięci do siebie. Bokiem dotykałem boku sąsiada. W zagłówku leżały rzeczy – buszłat, plecak-worek i nakrycie głowy. Przejście między narami – jeden metr. Na końcach ziemianki dwa piecyki „burżujki” i dwie lampy „nietoperki”. Zimą nie było gdzie napisać listu ani wysuszyć butów i odzieży.
Zimą 1940-41 kompania wykonywała prace ziemne i stolarskie, pewna część składu osobowego przebywała „na betonie”. Budowaliśmy DOT-y i kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. Kompanią dowodził podporucznik Trofimow (Трофимов), kompanijnym starszyną był starszy sierżant Koroliow (Королёв ), (brutalny, nieokrzesany człowiek), pomocnikiem starszyny - starszy szeregowy Przychodźko (Приходько). Moimi dowódcami byli: pomocnik dowódcy plutonu Burow (Буров), drużyna dowodził Razwarkin (Разваркин). Pamiętam szeregowych Bezzubienkę (Беззубенко), Rokotowa (Рокотова), Wiersziłowa (Вершилова), Majorowa (Майорова), było paru Mołdawian: Tatar (Татар), Wernyhor (Вернигор), Taranuca (Тарануца). DOT-y budowaliśmy bardzo blisko granicy, niektóre stały w neutralnej strefie w środku lasu. Podczas naszej pracy przy DOT-ach robiliśmy „maskowanie” z drzew, które wiązano drutem kolczastym. Jednak dla Niemców nie stanowiłoby żadnego kłopotu określenie położenia obiektów – i po ruchu transportu, i ludzi. Wzdłuż naszego odcinka, na którym pracowaliśmy, na „sąsiednim” terenie stały wieże (ciągnęły się tam wzgórza), Widzieliśmy, że Niemcy obserwowali naszą pracę za pomocą lornetek, pracowaliśmy na południe od tych wież i widzieliśmy „zajączki” od niemieckich lornet. Przeciwnik mógł ustalić cały system ognia naszych DOT-ów.
Warunki naszej pracy były bardzo ciężkie, a normy na rycie wykopów uważam za nieludzkie. Ustanowiono 10-godzinny dzień pracy: przez godzinę każdy z nas powinien był wykopać łopatą 12 metrów sześciennych ziemi. Wiosną 1941 roku wprowadzono 12-godzinny dzień pracy, a potem kazali nam pracować do tej pory, aż norma nie zostanie wypełniona. Jeśli ktoś był słabszy to wracał o północy, a niekiedy i o pierwszej nad ranem. Na łupanie kamienia – norma sześć metrów sześciennych itd. Stołówki nie mieliśmy, zima i latem jedzenie odbieraliśmy gdzie popadło, przed zimnem kryliśmy się w rowach przeciwczołgowych. Chleb przywozili zamrożony. Cały dzień – w błocie. Żadnych zwolnień chorobowych nie było – chorych siłą ściągali z nar i zmuszali do pójścia do pracy. Dni wolnych i świątecznych nie mieliśmy. Przepustek też nie było. W koszarach nie było i radia. Czasami można było odsapnąć, kiedy nasz zastępca dowódcy ds. politycznych (starszy człowiek, z trzema kubikami na kołnierzu) prowadził zajęcia polityczne. Mówił monotonnie, nudnie, można było pospać, ale on się na nas nie obrażał.
Nocą w marcu 1941 roku usłyszeliśmy wybuchy i strzelaninę. Wszyscy się obudzili i szybko ubrali. „Dziadkowie” wzięli broń i też czekali. Wkrótce wszystko ucichło i dali odbój. W tym czasie w ziemiance znajdował się ręczny karabin maszynowy i ze dwadzieścia karabinów. Później cała broń zabrali (zostawili dwa karabiny) pod pretekstem. Że rdzewieje od wiecznej wilgoci w ziemiance. Następnego dnia po walce przyszło mi dyżurować w kuchni i jeździłem po wodę do wsi. Wcześniej studni się nie pilnowało, a tu stało dwóch wartowników. Woźnica z budynków gospodarczych powiedział, że w nocy niedaleko nas była potyczka z banda naruszycieli granicy. Pogranicznicy z 6 posterunku zlikwidowali cała bandę, ale i u naszych były straty. Po tym naruszenia granicy stały się częstsze. Pogranicznicy mówili, że celem dywersantów było zatruwanie studni, wysadzanie mostów, likwidacja dowódców. W jasne dni niemieckie samoloty latały nad naszym terytorium jak nad swoim. Im bliżej lata, tym częściej i śmielej to robili. Pytaliśmy pograniczników, dlaczego Niemcy tak śmiało sobie poczynają. Odpowiedź była taka: meldujemy, gdzie należy, ale nic dla przerwania tych lotów się nie robi. W maju niedaleko od wsi Żabickie rozlokowała się w namiotach jednostka wojskowa piechoty. Kopali transzeje i rozciągali linie łączności między gotowymi DOT-ami przy granicy.
W świąteczne dni, 1 i 2 maja, nasza drużyna, dziesięciu ludzi, pod kierownictwem wojskowych inżynierów przebudowywała (zatykając workami z piaskiem) ambrazury w dwóch jednostrzelnicowych DOT-ach (z artyleryjskich na broni maszynowej). Zwróciłem się do dowódcy kompanii podporucznika Trofimowa: „Kiedy to w końcu będziemy mieli wytchnienie – święto jest przecież!” Zaczerwieniwszy się z lekka, odpowiedział: „Niedługo wszyscy odpoczniemy – na tamtym świecie”.
W poniedziałek 16 czerwca starszy politruk 3 kompanii prowadził zajęcia polityczne, a jeden z czerwonoarmistów powiedział, że Niemcy wylądowali w Finlandii i niebawem napadną na nasz kraj. Starszy politruk w ostrej formie odpowiedział, że towarzysz Stalin wie co robi, i że w obwieszczeniu TASS z dnia 13 czerwca potwierdzono, że to kręgi imperialistyczne Anglii rozpowszechniają pogłoski o możliwym ataku Niemiec na ZSRR. Zadającemu pytanie zagroził, że za szerzenie pogłosek trafi pod sąd.
Rankiem 18 lub 19 czerwca w składzie dziesięciu ludzi pracowaliśmy na nieukończonym schronie w Żabickich. W schronie tym były zamontowane dwa działa 76-mm. Rano powiedziano nam, że przyjedzie wysokie naczalstwo, więc podszyliśmy kołnierzyki i przybyliśmy na DOT. Ale dwa czarne samochody osobowe przejechały drogą obok wsi Żabickie – z podwyższenia terenu wszystko widzieliśmy dokładnie.
Razem z nami przy schronie byli czerwonoarmiści z 10 batalionu artylerii fortecznej i broni maszynowej. Według ich słów w dniu 19 czerwca na granicy ogłoszono ćwiczebny alarm. Rankiem 20 czerwca dali odbój. Przy nas pulbatowcy załadowali na furmankę pociski, naboje i wywieźli w stronę Lipska (w kierunku na południe od wsi Żabickie).
W czerwcu nasz pododdział po dowództwem starszego szeregowego Przychodźko prowadziło prace w rowie przeciwczołgowym niedaleko od wsi Wyżarne (około 6 km od Żabickich). W soboty po pracy zwykle zachodziliśmy do wsi i kupowaliśmy u chłopów śmietankowe masło, choć zabraniano nam nawet kontaktowania się z ludnością miejscową. Gospodarze zwykle nie brali pieniędzy za poczęstunek: jesz i pijesz mleko, ile chcesz, ale płacisz za to, co bierzesz ze sobą. 21 czerwca na mnie i Wierszyłowa wypadła kolej iść po zakupy. Była już jakaś dziesiąta wieczorem. Kiedy zaszliśmy do skrajnej chałupy i poprosiliśmy, aby sprzedano nam masło, szybko zbiegły się prawie wszystkie kobiety ze wsi i zaczęły nad nami płakać i użalać się: „Matko Boska, jutro Niemcy zaczną wojnę i wszystkich was, takich młodziutkich i ładnych chłopaczków, pozabijają”. Zapewnialiśmy, że niepotrzebnie płaczą: żadnej wojny się nie przewiduje. Ale kobiety nie dały się przekonać i twierdziły w kółko to samo. Napoiły nas mlekiem, świeżym i zsiadłym, sprzedały nam masło. Przed odejściem przeżegnały nas i powiedziały po polsku coś w rodzaju „niech was Bóg chroni”.
Około godziny 11 wieczorem wróciliśmy na kwatery 3 kompanii. Las za rzeczka po niemieckiej stronie dudnił od warkotu mnóstwa silników. Wspominając to dziwię się, że ani u mnie, ani u nikogo innego nie pojawił się lęk przed wybuchem wojny. Już o pierwszej w nocy wyszedłem z bani. Ryk silników wciąż narastał. Po drodze do ziemianki usłyszałem, jak Przychodźko nakazywał wartownikom zachować czujność i zwracał im uwagę na silny odgłos silników zza granicy. Z jakiegoś powodu źle spałem, słyszałem, że nad nami przelatują samoloty, ale potem wszystko ucichło.
Około 4 nad ranem niemiecka artyleria łupnęła po naszych kwaterach. Od fali uderzeniowej w ziemiance wyrwało ramy i szyby rozleciały się na kawałki. Szybko się ubraliśmy i przez jakiś czas siedzieliśmy w oczekiwaniu na rozkazy. Pomocnik dowódcy plutonu Burow rozkazał wyjść z ziemianki. Wieś Żabickie płonęła, rwały się tam pociski, ale Niemcom, prowadząc bardzo silny ogień, odpowiadał stamtąd DOT swoimi dwoma działami 76-mm,
Pod ostrzałem zaczęliśmy szybo wycofywać się w kierunku sztabu batalionu. Przed wojna przy granicy rozstawiono dwa ciężkie działa na podwoziu gąsienicowym. Podczas odwrotu widzieliśmy jak artylerzyści się z nimi sprawiają. Pociski leciały nam nad głowami, niszcząc niemieckie wieże za rzeczką. W sztabie wydano nam karabiny bez nabojów. Następnie tyralierą rozpoczęliśmy zorganizowany odwrót od sztabu batalionu. Początkowo odwrotem kierował dowódca 142 samodzielnego batalionu budowlanego major Mamotenko (Мамотенко). Jechał wierzchem na koniu. 3 i 4 kompania cofały się w kierunku na Grodno. Obsadzaliśmy okopy z I wojny, po czym po pewnym czasie na rozkaz cofaliśmy się i zajmowaliśmy nowe pozycje. Kanonada artyleryjska ucichła i z granicy zaczęły dobiegać odgłosy serii z ciężkich karabinów maszynowych. Około 15 km od granicy dołączyły do nas resztki jakiegoś pododdziału, dziesięciu ludzi z kapitanem i dwoma cekaemami systemu „Maksim”. Kazano mi pomóc ciągnąć cekaem razem z jednym z ocalałych żołnierzy z tego oddziału. Od owego czerwonoarmisty dowiedziałem się, że ich batalion ciężkich karabinów maszynowych został wysadzony w nocy z 21 na 22 czerwca niedaleko od granicy. Okopali się w zbożu. Niemcy jechali na motocyklach, batalion z bliskiej odległości otworzył huraganowy ogień i wszyscy motocykliści zostali zlikwidowani. Potem Niemcy otworzyli ogień artyleryjski i moździerzowy po stanowiskach batalionu, ale żołnierze dziarsko się bronili. Wystrzelali całą amunicję. Zginęło wielu żołnierzy i oficerów. A potem się od nas odłączyli. Niedaleko od Grodna napotkaliśmy samochody pancerne, które potem cofały się razem z nami.
Obeszliśmy Grodno od południa i rozłożyliśmy się na wzgórzach około 8 km od miasta. W mieście początkowo było cicho, ale od północy i przez całą noc trwały tam zaciekłe boje. Niedaleko od nas była duża jednostka artylerii z działami potężnego kalibru, które strzelały salwami w kierunku Grodna. Po każdej salwie rozlegały się tam silne eksplozje i widać było płomienie pożarów. W mieście trwały zażarte walki, słychać było okrzyki „Hura”, serie z automatów i broni maszynowej. Trwało to do rano, a potem nastała cisza. Zabroniono nam oddalać się z pozycji naszej kompanii, ale jeden człowiek zaryzykował. Wrócił rankiem i obwieścił, że w Grodnie miały miejsce ciężkie walki. Niemców odepchnięto z niektórych dzielnic, a może i z całego miasta. Ale powiedział nam, że Niemcy przy wycofywaniu się likwidowali masowo żydowską ludność. Wieszali żony oficerów, które nie zdążyły uciec z miasta.
Rano 23 czerwca wydali nam po 400 gram chleba i w kolumnie marszowej ruszyliśmy na wschód. Nabojów dalej nie było. Na przedzie i z tyłu kolumny wystawiono osłonę. Po pojawieniu się faszystowskich samolotów rozbiegaliśmy się na obie strony drogi i zakrywaliśmy rękawami bagnety, aby nie błyszczały. Niemieckie samoloty przelatywały nad nami i nie bombardowały naszego pododdziału. Za dnia dotarliśmy do lasu, w którym stała mobilna rozgłośnia na samochodzie. Wysłuchaliśmy przemówienia Mołotowa do narodu radzieckiego i ruszyliśmy dalej w swoją drogę. Nocą przybyliśmy do wsi, gdzie wydano nam amunicję, czyli naboje do karabinów i po dwa granaty na każdego czerwonoarmistę. Następnie rozmieszczono nas na terenie wiejskiego cmentarza i zakomunikowano, iż rankiem po przygotowaniu artyleryjskim pójdziemy do natarcia za czołgami i transporterami opancerzonymi. Nadszedł świt – przygotowania artyleryjskiego nie ma. Później przybiegli nasi dowódcy i rozkazali czym prędzej się cofać. Ustawiliśmy się w kolumnę marszową i szybko ruszyliśmy, wyprzedzając jednostki piechoty. Dotarliśmy do rzeczki. Most był wysadzony. Czerwonoarmiści 142 batalionu budowlanego narzucili na ocalałe podpory deski, pospiesznie przeszliśmy na drugi brzeg i zalegliśmy w niewielkim zagajniku. Przyleciało niemieckie lotnictwo. Na drugim brzegu były jednostki kawaleryjskie (Kozacy), piechota i czołgi. Niemiecki lotnictwo okrutnie ich bombardowało. Szczególnie dostało się kozakom-kawalerzystom. Dwa czołgi, stojące przy moście pod drzewami, strzelały do samolotów z karabinów maszynowych. Jeden dwusilnikowy samolot zapalił się i spadł na ziemię. Załoga wyskoczyła na spadochronach. Naszej kompanii nakazano odbudować most, co też uczyniliśmy. Przy moście 3 kompania 142 batalionu stała 7 dni. Osłanialiśmy podejścia do mostu i sam most i odbudowywaliśmy go, kiedy niszczyło go faszystowskie lotnictwo. Dowódca 3 kompanii podporucznik Trofimow rozkazał doświadczonym żołnierzom i młodszym dowódcom, aby uczyli poborowych z 41 roku obchodzenia się z bronią i strzelania. Uczyli też miotania granatów. Dwa granaty wrzucono do rzeczki. Na jego rozkaz stworzono pododdział z 5 ludzi na czele ze starszym szeregowym Przychodźko. Jak to nam powiedział, „do zadań specjalnych”. Bezustannie znajdowaliśmy się u jego boku. Karmili nas dwa razy na dzień samym chlebem. Na miejscu widziałem naszego oficera finansowego ze sztabu 142 batalionu. To był chuderlawy człowiek w sile wieku z twarzą naznaczoną ospą. Na naszywkach miał szpałę (może jakiś wojskowy intendent). Utraciwszy kontakt ze sztabem jechał furmanką i wiózł na wschód walizę z dokumentami. Po 10 dniach od rozpoczęcia wojny dowódca kompanii Trofimow posłał nas, 5 ludzi na czele ze starszym szeregowym Przychodźko, na zwiad na zachód. Szliśmy na spotkanie pospiesznie cofającym się artylerzystom. Zalegliśmy przy drodze i w odległości 3-4 km zauważyliśmy na wzgórzu Niemców, którzy obserwowali drogę przez lornetki i ostrzeliwali cofających się artylerzystów. Jeden z dowódców zauważył nas i krzyknął, abyśmy się cofali, ponieważ on wycofuje się jako ostatni, a dalej już tylko Niemcy. Starszy szeregowy Przychodźko rozkazał się cofnąć.
Poszliśmy drogą do mostu, podeszliśmy, a most wysadzony. Poszliśmy w dół rzeczki, niejednokrotnie nas bombardowano. Przepadł starszy szeregowy Przychodźko i jeden z żołnierzy. Zostało nas trzech. Po południu podeszliśmy do miasteczka, które płonęło, niedaleko od niego słychać było strzelaninę z broni ręcznej i maszynowej. Kawalerzyści (Kozacy) podpalali samochody z amunicją. We trzech przeprawiliśmy się przez rzeczkę o szerokości 10-15 m i weszliśmy do płonącego miasteczka. W mieście powitał nas starszawy kombryg lotnictwa i towarzyszący mu dwaj pułkownicy. Kombryg miał na piersi automat. Rozkazał nam iść na linię rzeki Roś i bronić miasta. Miastem tym był Wołkowysk. Poszliśmy, ale nadleciało faszystowskie samoloty, 30-40 sztuk. Rozbiegliśmy się i zalegliśmy. Po ciężkim bombardowaniu ani kombryga, ani pułkowników nie było. Nie było i moich towarzyszy broni. Dookoła ogień, dym. Poszedłem samotnie drogą. Szła nią pewna liczba rannych czerwonoarmistów. Poszedłem za nimi. Na drodze stało dużo samochodów. Niektórzy kierowcy byli pozabijani odłamkami bomb w szoferkach pojazdów, inni leżeli martwi obok samochodów. Miasto płonęło. Zaczął padać deszcz. Zaszedłem do lasu, gdzie znalazłem szynel z naszywkami starszego szeregowego. Okryłem się szynelem przed deszczem i wraz z licznymi czerwonoarmistami poszedłem dalej drogą na wschód.
Zapamiętałem jedną noc. Utworzyła się grupa z dwóch czołgów, trzech dział i 20-30 piechurów. Cofaliśmy się po drodze. Nocami ostrzeliwano nas z wiosek. Grupą tą dowodził starszy sierżant-czołgista. Za dnia zwykle nie było spokoju od lotnictwa, które wisiało nad głowami od wczesnego ranka do późnego wieczora. Nocą ostrzeliwano nas z wiosek, zagajników, kościołów itd. Tej nocy szliśmy dość szybko, gdyż przy najmniejszym ostrzale odpowiadaliśmy z nawiązką i poruszaliśmy się sprawnie i żwawo. Niemcy wysadzili z samolotów wiele desantów, które zajmowały tereny przykościelne. A kościoły mają wysokie kamienne mury i dobry punkt obserwacyjny – dzwonnicę. Desanty były niewielkie, po 20-30 ludzi. Zajmowali stanowiska w kościołach przy drogach, którymi się cofaliśmy. Na dzwonnicy obserwatorzy, a na ziemi ustawione ciężkie moździerze. Na kolejnych piętrach rozmieszczali się kaemiści i żołnierze z bronią automatyczną. W szturmie jednego z kościołów brałem udział także i ja. Rzuciliśmy się do ataku, było nas ze 20 luda z ręcznym karabinem maszynowym, ale nad odrzucili. Niemcy byli zmuszeni ostrzeliwać nas z moździerzy, a w tym czasie kolumna kołowa przemieszczała się na wschód. Ze wszystkich atakujących zostało nas trzech: pewien podporucznik, ja i ranny czerwonoarmista.
Należy zaznaczyć, że cofające się jednostki dawno się przemieszały. Byli tu nieliczni pogranicznicy, lotnicy, czołgiści, artylerzyści, łącznościowcy, członkowie batalionów budowlanych i inni. Wszyscy byli tak samo głodni i źli. Wszyscy gadali o zdradzie i wiarołomstwie. Zrobiono wszystko dla zniszczenia zachodniego Okręgu Wojskowego. Lotnicy mówili, że samoloty zostały zniszczone na ziemi, ponieważ żadnego alarmu ani postawienia w stan gotowości sił lotniczych nie było. Wielu dowódców pojechało na urlopy. czołgiści Opowiadali, że zabrano im stare czołgi, a nowych nie dano, inni mówili, że nie wydano amunicji i paliwa. Piechoty nie była w stanie gotowości bojowej, a i nie zawsze pozwalano na otwarcie ognia. 22 czerwca w czasie odwrotu znad granicy napotkaliśmy jedną kompanię strzelców, która okopywała się w zbożu. A jakież to niebezpieczeństwo dla faszystów mogła stanowić jedna kompania strzelecka?..
Dzielnie wojowali pogranicznicy. Bataliony artylerii fortecznej i broni maszynowej nie wszędzie były w stanie obsadzić DOT-y, ale i tak gotowych na naszym odcinku nie było więcej jak dziesięć. Po dwutygodniowym odwrocie wszystko się jeszcze bardziej pomieszało i pokręciło. Za dnia niemieckie lotnictwo wisiało nad cofającymi się kolumnami. Naloty ustawały kiedy robiło się ciemno. Tworzyły się pododdziały, plutony, kompanie, ale tylko do rana. Rankiem nadlatywały faszystowskie samoloty i znowu się wszystko mieszało. Przy drogach leżeli zabici, konie, na drodze – rozbite samochody. Podczas jednego z bombardowań raniło mnie lekko w nasadę nosa, inny odłamek przebił podeszwę buta. Kiedy się ocknąłem, nikogo w pobliżu nie było. But był pełen krwi. Wyrzuciłem go, okręciłem nogę koszulą i kulejąc poszedłem na dźwięk silnika. Okazało się, że na miejscowej drodze nie wytrzymał mostek i ciągnik wywlekał działo 152-mm. Zapytałem artylerzystów dokąd iść. Pokazali mi kierunek i poszedłem. Nocą znowu pojawiły się cofające się wojska i razem z nimi ruszyłem na wschód; minęliśmy Nowogródek i Słonim. Nikt już nami nie dowodził. Każdy szedł sam sobie. Któregoś razu przyszło nam brać szturmem wieś. Podeszliśmy do niej rankiem, o świcie. Trzeba było sforsować rzeczkę. Na rzeczce stał zniszczony most pontonowy z zabitym kapitanem pograniczników na środku. Rzecka nie była głęboka. Podczas forsowania rzeczki dostrzegliśmy niemieckich żołnierzy w panice uciekających do lasu. Podczas szturmu wioski strzelaliśmy po dachach, bo Niemcy włazili na strychy domów. Kryli się za przewodem kominowym od pieca i prowadzili ogień przez słomiane strzechy. Szybko zajęliśmy wieś. W niektórych domach nie było mieszkańców, choć ruskie piece były jeszcze nagrzane. Na skraju wsi była stodoła. Z owej stodoły Niemcy otworzyli ogień i trzeba było zalegać. Potem z dużą prędkością przemknęły nasze dwa czołgi. W biegu otworzyły ogień do stodoły. Zapaliła się, po czym rozległy się serie z broni maszynowej. Podeszliśmy do stodoły. Po przeciwległej stronie drogi leżeli posiekani kulami niemieccy żołnierze, około 20 ludzi bez broni. We wsi i w okolicy znajdowaliśmy niemieckie automaty. Mieszkańcy oswobodzonej wsi mówili, że przyszedł do nich pododdział w sile 100 ludzi, który to właśnie został rozgromiony.
Do starej radzieckiej granicy cofali się liczni głodni, umęczeni bezsennością, ranni szeregowi czerwonoarmiści, sierżanci, oficerów spotykało się mało. Wyższych oficerów i starszego dowództwa nie było.
30 dnia wojny grupa żołnierzy podeszła do granicy z 1939 roku, ale nie było szans na jej przekroczenie. Amunicji nie było, żywności nawet miejscowa ludność nie miała. Na drodze mnóstwo porzuconego sprzętu wojskowego, w szczególności pojazdów pancernych. Dziwne, ale na „naszym” terytorium, w Zachodniej Białorusi, chłopi często starali się skierować nas w ręce Niemców. Tak więc spieszyliśmy się – jak najszybciej wyjść z Zachodniej Białorusi! Map nie posiadaliśmy. W mękach błąkaliśmy się po lasach, krążyliśmy wokół tych samych wsi. Raz za razem wychodziliśmy na te same skrzyżowania dróg. Dyskusje z podobnymi grupami kończyły się jednym: wyjścia nie ma! 37 dnia wojny niewielka grupa 5 żołnierzy, w której byłem i ja, podeszła do pewnego chutoru w lesie. Gospodarze nas przywitali, zaprosili do domu i dobrze nakarmili. Był gorący, słoneczny dzień, odeszliśmy do rzadkiego lasku, zaszliśmy w zagajnik i krzepko się pospaliśmy. Obudziliśmy się od uderzeń. Obok nas stali niemieccy żołnierze z automatami gotowymi do strzału. Poprowadzili nas do samochodu. Było tam wielu naszych żołnierzy. Wsadzili nas na samochód i powieźli. Przywieźli nas na stację Stołbcy. Tam także było dużo naszych. Nie było gdzie leżeć. Miejsca wystarczało tylko, aby siedzieć albo stać. Karmili nas jeden raz bałandą z mąki bez soli i rano dawali kubek ersatz-kawy. Żadnej pomocy medycznej. Wielu rannych umierało od gangreny i innych chorób. Na podeszwie stopy utworzył mi się ropiejący wrzód. I tak chodziłem: jedna stopa obuta, druga bosa ze wrzodem na podeszwie. Po tygodniu załadowali nas do wagonów towarowych i powieźli na zachód. Przywieźli na nieznaną stację. Ustawili w kolumnę po trzech w rzędzie i poprowadzili. Niektórzy nie mogli iść, wtedy nakazywali sąsiadom, aby ich prowadzili. Jeśli jeniec nie był w stanie powłóczyć nogami, rozstrzeliwali go. Im dalej szliśmy, tym więcej ludzi rozstrzeliwali. Na poboczach drogi były rowy z wodą, jeśli ktoś rzucał się w stronę rowu, aby zaczerpnąć furażerką wody, to także czekała go śmierć. Faszyści zabijali naszych jeńców bez litości, bez żadnego powodu. Później dotarliśmy do dużego obozu, bez żadnych zabudowań, ogrodzonego drutem kolczastym. Były dwa domy, w jednym mieszkali Niemcy. W drugim znajdowało się trzech radzieckich generałów. Rano wychodzili się umyć, mieli lampasy na spodniach. Nad kuchniami były daszki, a kuchnie służyły do znęcania się nad jeńcami. Znęcali się nad nimi swoi, którzy sprzedali się Niemcom za kawałek chleba. Miałem długi szynel. Podeszła do mnie grupka 4 ludzi, mieli ze sobą pałatkę. Połączyliśmy siły. Mój szynel kładliśmy na ziemi i nakrywaliśmy się pałatką. Poradzili mi, żeby przeciąć wrzód na stopie brzytwą, co też uczyniliśmy. Po paru dniach zacząłem normalnie chodzić, choć co prawda jedna noga była obuta, a druga bosa. Potem za porcję chleba załatwili mi parę trzewików i byłem obuty. Z nadejściem ochłodzenia wysłali nas dalej, do obozu Oświęcim. Ale na teren obozu nie wpuszczali, tylko trzymali w sąsiedztwie, do obozu odprowadzali chorych. Po trzydniowej „selekcji” wysłano nas pociągiem do sztalagu IV-B Elsterwerda (okręg Cottbus).
K.N. Bubyr (БУБЫРЬ К.Н.)
W kwietniu 1941 roku w grupie specjalistów z Donbasu, górników i budowniczych, przybyłem do Grodna i zostałem włączony do składu 68 Rejonu Umocnionego. Jednocześnie, jakby łącząc obowiązki, byłem inżynierem budowniczym –fortyfikatorem wydziału produkcyjnego 71 Zarządu Robót, lecz oficjalnie nikomu w Zarządzie nie podlegałem.
Do moich obowiązków należało sporządzanie aktów o zakończeniu określonego cyklu robót na budowanych DOT-ach i otwieranie zleceń na kolejny cykl. Cykl nr 1 – określenie (za pomocą teodolitu) wysokości położenia schronów bojowych i orientacji ambrazury według południka. Cykl nr 2 – wykonanie wykopu, usunięcie ziemi. Dla DOT-a do ognia czołowego – około 800 m3, dla dwukondygnacyjnego – 1700 м3, a dla trzykondygnacyjnego – do 2700-2800 m3. Cykl nr 3 – szalowanie, cykl nr 4 – pancerze, cykl nr 5 – betonowanie. Dla jednego DOT-a potrzebne było do tysiąca samochodów betonu, który zalewano w szalunek z estakady. W Zarządzie Robót na tych pracach wykorzystywano 700 pojazdów.
Obsypkę DOT-a wykonywano do poziomu ambrazury. Poniżej podłogi od strony nieprzyjaciela betonowano też rowy na dwa metry w głąb dla sparowania uderzenia pocisku. W tym celu czoło schronu zawalano dużymi kamieniami-głazami. Na placach robót pracowały kruszarki do kamienia dwóch typów: pierwsze kruszenie wykonywały amerykańskie "Blake", następnie drobniejszą frakcję uzyskiwano na urządzeniach niemieckich. Mieliśmy dwie autonomiczne stacje zasilające - ЖЭС-8 i ЖЭС-10. Prace szły dzień i noc.
Po każdym cyklu (dla każdego DOT-a) powstawał dokument, na którym stawiałem dwa podpisy – z ramienia 68 Rejonu Umocnionego jako przedstawiciela zamawiającego, a ze strony 71 Zarządu Robót jako inżynier budowniczy-fortyfikator. Często pojawiały się konflikty w Zarządzie Robót, szczególnie dopiekał mi szef wydziału konstrukcyjnego Wiłkin (Вилкин): „podpisuj rozpoczęcie prac według nowego cyklu, drobne niedoróbki nie przeszkadzają, poprawimy schematy w biegu”. Kategorycznie odmawiałem chałtury, starałem się ściśle trzymać przepisów. Niewykluczone, że moje postępowanie było takie, a nie inne, ponieważ w przeciwieństwie do wielu pracowników Zarządu posiadałem stopień wojskowy (jeszcze w 1935 roku mianowano mnie podporucznikiem).
Dociążali mnie równo i w Zarządzie Robót i w Rejonie Umocnionym. I tak, w maju zlecili mi kierownictwo zespołu wiertniczego z przedsiębiorstwa „SpecGeo”, kiedy to zachciało im się „kompetentnego technicznie przedstawiciela” w do pomocy w rozplanowaniu studni i dla obioru robót. Geologowie mieli wywiercić szyby i dokonać połączenia kopuł pancernych nad pionowymi sztolniami.
Wypełniałem także obowiązki geodety. Pamiętam swoją pierwszą delegację do rejonu umocnionego na 31 odcinek robót do Żygaczewa (Жигачев), którego dobrze znałem z Instytutu Górnictwa z Dniepropietrowska (ukończył go na 2-3 lata przede mną).
Działo się to 9 kwietnia. Kiedy pracowałem z teodolitem na wzgórzu nieopodal Kanału Augustowskiego, na dużej wysokości przeszedł w stronę Grodna i dalej na wschód faszystowski samolot, zawrócił i przeleciał nade mną wzdłuż granicy. Obserwowałem go przez lornetę teodolitu przez około godzinę. Nikt go nie niepokoił. Wieczorem na odcinku robót zapytałem o to Żygaczewa, który odpowiedział: „Wojskowy jesteś, sam zrozum – to wojna!” Czuło się, że napięcie na granicy narastało.
Odcinek robót nr 32 był chyba najbardziej skomplikowanym, rozproszonym odcinkiem rejonu umocnionego. Stacja Kamienna Nowa, końcowy punkt kolejki wąskotorowej UŻD-1 (УЖД-1) z Grodna, stanowiła punkt przeładunkowy, skąd szły materiały i wyposażenie na najbliższe odcinki robót. I specjaliści pracowali tam pierwsza klasa. Mogę tak uważać ze względu na fakt, iż Marionnyj (Марённый) pod koniec wojny został pułkownikiem, posiadał liczne odznaczenia bojowe i cechował się dużą dokładnością. Całą wojnę przeszedłem z Michaiłem Szalimowem (Шалимов). Podczas ofensyw w 1944-45 budował wszystkie punkty dowodzenia dla marszałka Rokossowskiego. Mógł zostać Bohaterem Związku Radzieckiego: mając już dwa Ordery Czerwonej Gwiazdy został przedstawiony do trzeciego. Według zasad oznaczało to przyznanie miana Bohatera, ale sztaby zamieniły Order Czerwonej Gwiazdy Orderem Wojny Ojczyźnianej. Po wojnie Michaił wyjechał budować mosty na Łotwie, zmarł w Rydze w lipcu 1972 roku i został pochowany w alei zasłużonych na cmentarzu św.
Wszystkie DOT-y, które budowano na odcinku przy kanale miał obsadzać 9 batalion artylerii fortecznej i ciężkich karabinów maszynowych.
Te DOT-y, które do owego czasu nie były ukończone, częściowo, na rozkaz generała Karbyszewa (Карбышев) trzeba było przystosowywać: w zależności od liczby broni artyleryjskiej w batalionie, przerabiano ambrazury, - celem osadzenia ciężkich karabinów maszynowych ambrazury pod działa wykładano workami z piaskiem. W wielu DOT-ach nie było drzwi pancernych, brakowało obsypki. Szli na ryzyko. Szybko kończyli betonowanie frontalnego DOT-a na styku naszego rejonu umocnionego z litewskim. Wypełniali go wiosna przy moim udziale, kierunek ostrzału ambrazur – w stronę „niemieckiego języka”. Tak nazywaliśmy suwalski „występ” wchodzący w nasze terytorium. Jeśli jechać z Grodna na Druskienniki, to za pierwszym mostkiem w prawo wzdłuż granicy do tego DOT-a było 1-1,5 km.
Pod przewodnictwem pułkownika Żeleźniaka (Железняк) przeprowadziliśmy próby jednego z DOT-ów. Podczas bezpośredniego trafienia pociskiem 76-mm z odległości 500 m DOT rozłupało. Według mnie, wystarczyłaby i 10-kg bomba.
Do przyjazdu generała Karbyszewa w Grodzieńskim Rejonie Umocnionym pomiędzy DOT-ami nie budowano polowych schronów bojowych. DOT-y leżały w znacznej odległości od siebie, dlatego też na rozkaz generała rozpoczęto budowę schronów polowych i kopanie rowów przeciwczołgowych. W prymitywny sposób przystosowano także do obrony nieobsypane DOT-y.
19 czerwca przygotowywałem dokumenty do kolejnej delegacji na odcinek budowy. Zaszedłem w tej sprawie do głównego inżyniera rejonu umocnionego. Arkadij Zyskind (Зискинд) przed wojna był architektem. Mieszkał w mieście Stalino (obecnie Donieck) przy linii numer 2 lub 4, obok kina «Komsomolec”. W marcu 1941 roku przyjechaliśmy do Grodna w jednej grupie 21 ludzi – absolwentów wyższych uczelni Ukrainy. W Grodnie służyliśmy razem w 68 Rejonie Umocnionym, mieszkaliśmy obok w hotelu „:Europa”. Akradija zastałem „martwym”, przed nim leżała „bumaga”. Pyta mnie: „Ty na granicę? Popatrz no: ni to się zbieramy, ni to się rozstawiamy...”
Szybko rzuciłem okiem na zdanie z takim stwierdzeniem (mniej więcej): jednostki budowlane wyprowadzić z rejonu umocnionego na tyły, przekazać je dywizjom strzeleckim jako bataliony saperskie według etatów czasu wojny. Wyglądało na to, że w powietrzu zapachniało strachem. A w rejonie umocnionym dziesiątki tysięcy ludzi, jak w mrowisku. Zabrać ich na tyły? To nie takie łatwe. Ile czasu potrzeba, aby ich nauczyć saperskiego rzemiosła? Nie dawało spokoju stwierdzenie „według etatów czasu wojny...”
20 czerwca wyjechałem nad granicę w rejon Grajewa na najbardziej oddalony odcinek budowy. Tam, przed naszymi placami budów leżały jeziora i moczary zwane mazurskimi i przebiegał mały żeglowny Kanał Woźnawiejski. Stamtąd, 20 czerwca 2 ciągu dnia, po raz ostatni wyjechałem znad granicy. Wieczorem na moście przez Biebrzę nieoczekiwanie spotkałem generała Karbyszewa i komandarma 3 rangi Kuzniecowa (Кузнецов). Stali w milczeniu, oparłszy się o poręcz mostu, nie zauważając nikogo wokół. Do rozpoczęcia wojny pozostawały 34 godziny...
W nocy z 20 na 21 czerwca przejąłem dyżur w sztabie. Łączność mieliśmy stacjonarna i działała bezproblemowo. Centrala telefoniczna mieściła się na poddaszu budynku 68 Rejonu Umocnionego, przy ulicy Brygidzkiej nr 1 w Grodnie. Kodów do rozmów nie mieliśmy, dlatego dyskusje były proste. Dobrze znałem tych, z którymi trzeba było utrzymywać łączność (kierownictwo Rejonu Umocnionego, Zarząd Robót i siedem odcinków robót). Tak więc było to na zasadzie „pytanie – odpowiedź”, cos w stylu: „Wasia, to ty? No, bądź zdrów”. Choć musze powiedzieć, że za tą wymianą słów skrywała się nasza obawa o to, jak się sprawy mają na granicy.
Dyżurowałem przez dobę, do północy na 22 czerwca, a potem wróciłem do hotelu i zasnąłem jak kamień. Obudziłem się na dźwięk wybuchów bomb o 4 rano i po 20 minutach byłem w sztabie. Powiedziano mi, że od godziny 2 w nocy sztab był już na nogach, a mi dali pospać parę godzin. Do tego czasu łączność z odcinkami robót przestał a funkcjonować.
Ze względu na niebezpieczeństwo okrążenia dowództwo 68 Rejonu Umocnionego postanowiło porzucić Grodno i przejechać pod Skidel. Komendant rejonu umocnionego Iwanow powierzył mi kierownictwo nad wywozem cennego majątku i dokumentów. Przydzielono mi do dyspozycji 15 samochodów, w tym dla archiwum specwydziałów Rejonu Umocnionego i Zarządu Robót. W dniu 22 czerwca około południa. wyjechaliśmy z Grodna ulicą Brygidzką. Pierwszą nocy sztaby Rejonu Umocnionego i Zarządu Robót spędziły pod Skidelem. Kiedyś między Grodnem i Skidelem był gęsty las. Teraz go nie ma, tylko gdzieniegdzie sterczą pnie drzew i szosa biegnie inaczej.
Rankiem 23 czerwca, przejechawszy przez Skidel, zatrzymaliśmy się w lesie pod Szczuczynem. Po kilku godzinach rozpoczął się bój, faszyści zajęli Skidel i zaczęli spychać naszą jednostkę w kierunku Szczuczyna. Mi nakazano odszukać przedni skraj, gdzie pod Skidelem znajdowały się jednostki 3 Armii i saperzy 68 Rejonu Umocnionego. Samochodem z trudem przebiłem się do saperów, ale artyleria cofnęła się za Szczuczyn – po półgodzinie bateria 152-mm haubic już prowadziła ogień ponad naszymi głowami.
Początkowo na powrót do sztabu nie pozwolił mi płonący na szosie samochód, zaś oba pobocza były w błocie. Bój się przybliżał, słyszałem już dobrze „ryk” naszych ciężkich karabinów maszynowych i gwizd niemieckich kul. Niemieckie lotnictwo nie dawało nam spokoju. Na pace ciężarówki mieliśmy cekaem. Wraz z pomocnikiem spróbowaliśmy rozprawić się z jednym szczególnie zajadłym lotnikiem. Kiedy wróg atakując przeszedł w nurkowanie, otworzyłem ogień z cekaemu i częściowo uszkodziłem samolot. Nad lasem zawisnął na jednym skrzydle i skrył się. Dwa inne samoloty atakowały nas z lotu koszącego, uszkodziły naszego ZISa-50 i raniły dwóch żołnierzy. Wkrótce dogoniliśmy sztab. Kolumna, ponosząc straty, poruszała się po polnej drodze, lasem, na Lidę. Do wieczora 23 czerwca miasto już było zajęte przez motodesant, który ostrzelał drogę, a my pozostaliśmy odcięci w lesie. Most na rzece Gawia przed miasteczkiem Iwie był uszkodzony. GAZ-y przejechały szybko, ale ZIS-y i JAZ-y, załadowane minami, przeprawili z trudem, tracąc dużo czasu. Przeprawa dowodził podpułkownik Gołubiew (Голубев) i ja.
Rankiem 24 czerwca (około godziny 6-7) sztaby 68 Rejonu Umocnionego i 71 Zarządu Robót wyjechały z Iwia. Okazało się, że drogę między Iwiem i Nowogródkiem przeciął przeciwnik. Przez dwa dni, 24 i 25 czerwca, w walkach przebijaliśmy się w kierunku na Korelicze – Mir do „Linii Stalina” na starej granicy. W rozkazie widniał punkt zborny – frontowy punkt dowodzenia kierownictwa robót inżynieryjnych, gdzie znajdował się sztab generała Wasiliewa (Васильев). Ale do stacji Obóz-Leśna pod Mińskiem nie dotarliśmy. Obchodząc Mińsk, ze sztabami Rejonu Umocnionego I Zarządu Robót, pod bombami, ostrzałem itp., w uporządkowany sposób wytrzymaliśmy do Smoleńska. Udało mi się wypełnić zadanie, które 22 czerwca postawił mi komendant 68 Rejonu Umocnionego – dowiozłem dokumenty kierownictwa rejonu do Wiaźmy i przekazałem zgodnie z rozkazem.

A.N. Drobach (ДРОБАХ А.Н.)
Zostałem zmobilizowany przez wojskowa komisję uzupełnień w Dnieprodzierżyńsku (Ukraina) w marcu 1940 roku. Po drodze do miejsca służby na stacji Łozowaja (przed Charkowem) usłyszeliśmy w pociągu o zawieszeniu broni z Finlandią. Przywieźli nas do miasteczka Śniadowo koło Łomży, kwaterowaliśmy w majątku właściciela ziemskiego. Tam otrzymaliśmy umundurowanie. Przez jakiś czas pracowaliśmy przy budowie nasypu dla kolejki wąskotorowej. Latem przejechaliśmy pod Grodno. Sztab 142 samodzielnego batalionu budowlanego (poczta polowa nr 119) mieścił się w folwarku Lipsk Murowany, na skraju lasu na niewielkim wzgórku. Mówili, że majątek należał wcześniej do Polaka, który uciekł do Niemiec.
Tuż obok była kruszarnia. Mieszkaliśmy w dużych jakby koszarach, byłej stajni. Od granicy do sztabu było mniej niż 10 kilometrów. Z tego miejsca przeszliśmy ku granicy. Początkowo moja 2 kompania mieszkała w namiotach w odległości 3 km od posterunku służby granicznej nr 6 (wieś Skieblewo), a na zimę przenieśliśmy się do ziemianki, która wybudowała dla nas 3 kompania. Ściany i podłoga ziemianki były wyłożone deskami, a okna były u góry. Ziemianka 3 kompanii znajdowała się około 100 metrów od naszej kompanii (na południe). Pluton monterów (około 60 ludzi) mieszkał na górnym poziomie nar, pośrodku ziemianki.
Z dowódców pamiętam starszego politruka Czikiniowa (Чикинёв), którego zajęcia bardzo lubiliśmy, dowódcę kompanii Aleksiejewa (Алексеев), dowódcę 2 plutonu Gorłowa (Горлова) – pochodził z obwodu kalinińskiego lub smoleńskiego. Nazwiska dowódcy 1 kompanii nie pamiętam – Fabin lub Fabritnyj. Ze swojego plutonu pamiętam Kuriłowa (Курилов), Denisowa (Денисов), Mironienko (Мироненко), Prugło (Пругло), Nakoniecznego (Наконечный) (z obwodu połtawskiego), Kierkesa (Керкес), Rubana (Рубана), Matwiejewa (Матвеев, Gwoździa (Гвоздь) (z odwodu dniepropietrowskiego).
Pomimo niedoli naszego bytu i niemalże niewolniczych warunków, pracy do kresu sił fizycznych, stan ducha wszystkich moich przyjaciół był, jak sądzę, wysoki.
Działało kompanijne biuro komsomolskie, sekretarzem Komsomołu był początkowo Kuriłow. On i Iwan Denisow zarekomendowali mnie do Komsomołu. Pamiętam jak fajnie Iwan prowadził zajęcia polityczne, jak chłopaki czasami wesoło żartowali podczas pracy. Bywało, że siedzimy głęboko w schronie bojowym, montujemy armaturę, a Iwan śpiewa:
„Małania, Małania, Małania moja,
Kiedy ja znowu cię zobaczę?
Mała-a-a-a-nia, Mała-a-a-a-nia,
Nie zapominaj ty o mnie!”
Wszyscy chórem podchwytują kuplet i śmieją się. Ciężkie to był czasy, ale byliśmy młodzi i wspomnienia z przedwojennego okresu służby wojskowej pozostały dobre.
Wiosną 2 kompania przeniosła się do miasteczka namiotowego. Widać było stamtąd wioskę Żabickie. Kompania budowała DOT-y w strefie o szerokości około 6 km wzdłuż granicy na północny-wschód od miasteczka namiotowego. Nasz pluton monterów pracował na prawie dwudziestu DOT-ach. Były to schrony o rozmaitej konstrukcji – jedno, dwu i trzystrzelnicowe. Pamiętam, że gotów był DOT „115”. Nakryto go siatką maskującą.
Niedaleko od miasteczka namiotowego pracował mobilny zakład betoniarski, obok niego postawiono estakadę. Mieszalnia betonu pracowała przez okrągłą dobę. Odcinek budowy był także w Sopoćkiniach. Były tam warsztaty, skład drewna i skład cementu. Któregoś razu pojechaliśmy tam po materiały. Z ciekawości zajrzałem do kościoła, w którym odbywała się msza. Ksiądz poskarżył się dowództwu, mogli nas ukarać, ale się nie przyznaliśmy.
W czerwcu zaczęli nas odwiedzać wysoko postawieni goście, kontrolerzy. Któregoś razu pod DOT, w którym nasz pluton montował gotowe bloki armatury i oplatał je drutem kolczastym, podjechał samochód osobowy z nieznanymi mi dowódcami. Nikogo z naszego dowództwa z nimi nie było. Akurat pracowałem na górze, dzień był gorący, a ja bez bluzy. Aby nie dostało mi się za „niewojskowe” ubranie, po szalunku szybko zszedłem na dół, do DOT-a.
Goście wspięli się po wzgórku do naszego DOT-a, coś tam sobie pokazywali, i objaśniali, gestykulując. Popatrzyli, jak pracowicie majstrujemy płaskimi szczypcami i szybko odjechali. Wtedy to w rozmowach naszych techników po raz pierwszy usłyszałem nazwisko „Karbyszew”.

I.G. Denisow (И.Г. ДЕНИСОВ)
W czerwcu 1939 roku ukończyłem zaporoską średnia szkołę nr 3 ze „świadectwem ze złotym paskiem” i pierwszego września zostałem studentem Uniwersytetu Budownictwa Okrętowego w Mikołajewie. Tego samego dnia na nadzwyczajnej sesji w Moskwie zebrała się Rada Najwyższa ZSRR, która przyjęła zapis o powszechnym obowiązku służby wojskowej. Według nowego prawa wiek poborowych obniżono z poprzednich 21 lat do 18-19 lat. Formalnie rzecz biorąc prawo to mnie nie dotyczyło, ponieważ 18 lat kończyłem dopiero 15 listopada. Jednak wolą służbisty z wojskowej komendy uzupełnień było, aby wręczyć mi rozkaz powrotu do stałego miejsca zameldowania celem oczekiwania na powołanie do wojska. W oczekiwaniu na wyjazd do miejsca odbycia służby pracowałem w Zaporożu, najpierw tymczasowo w szkole, a następnie w fabryce i w prokuraturze. Dwukrotnie zwalniałem się na wezwania, lecz wyjazd kilka razy się przeciągał. Odpowiadając na pytanie w jakim rodzaju wojsk chciałbym służyć i marząc o zostaniu inżynierem, poprosiłem o skierowanie do wojsk inżynieryjnych. I tak od marca 1940 roku zostałem szeregowym 142 samodzielnego batalionu budowlanego. Przyjechaliśmy do Siebieża w obwodzie pskowskim, a potem batalion skierowali do Grodzieńskiego Rejonu Umocnionego na nową granicę państwową.
Przemaszerowawszy około 30 km na północny-wschód od Grodna, rozmieściliśmy się początkowo w koszarach, a z nadejściem ciepłych dni 1940 roku wznieśliśmy miasteczko namiotowe w lasach augustowskich, około kilometra od granicy radziecko-niemieckiej, biegnącej rzeczką Wołkuszanką niedaleko od granicy z Litwą. 1-2 km od miasteczka w niewielkiej wsi Kurianka (około 20 domostw) mieszkał nasz dowódca kompanii, porucznik Aleksiejew – miał 35 lat, był człowiekiem średniego wzrostu, szczupłym, ruchliwym, a jasnych oczach.
Dowódca plutonu był sierżant (lub starszy sierżant) Gorłow (Горлов), który, jak się wydaje, miał wyrok w cywilu. Miał 30 lat.
Dowódcą drużyny był plutonowy Paweł Iwanowicz Gromnicki (Громницкий), dwudziestopięciolatek z Połtawy, który przed wojskiem pracował jako dyżurny na stacji kolejowej Karłowka, również z wcześniejszym wyrokiem. Jasnowłosy, os subtelnych i ładnych rysach twarzy i mocnej budowy, potrafił w trudnych chwilach podnieść na duchu, rozweselić żołnierzy niekończącymi się opowieściami o swym życiu w cywilu, pełnym awantur i przygód miłosnych. W kąciku ust zawsze wisiał mu ogromny papieros-skręt.
Przez 1941 rok pluton pracował przy ryciu wykopów, które trzeba było kopać ręcznie, łopatami. Batalion włączył się do budowy DOT-ów Grodzieńskiego Rejonu Umocnionego. Wykopy pod DOT-y powinny mieć do 25 m średnicy i tyle samo w głąb ziemi, ponieważ kubatura prac ziemnych przy każdym schronie wynosiła do 3000 m3. Ziemię wyrytą w wykopie ogromnymi łopatami wyrzucaliśmy na półtora metra do góry, a tam pracujący na tym stopniu przerzucali ją na kolejny stopień itd. Latem 1941 roku norma na jednego człowieka dochodziła do 12 m3 na jedną zmianę.
W 1941 roku zacząłem pracować głownie w plutonie monterów. Podstawowe narzędzie – płaskie szczypce. Wzmacnialiśmy fundamenty, ściany, przepierzenia, pokrycia, konstrukcje drewnianych szalunków, po czym rozpoczynano prace przy betonowaniu, w których nieraz także przychodziło mi brać udział. Grubość zewnętrznej ściany DOT-a wynosiła 1,52 m. Pracowało się w napięciu, niekiedy po 10-12 godzin, - robota, jedzenie, sen – oto cały żywot żołnierza. Nie było żadnych dni wolnych, zwolnień itp. Czasu nie zostawało nawet na zapoznanie się z technicznymi aspektami broni czy zasad posługiwania się nią, choć w kompanii na 250 ludzi było 5 sztuk karabinów.
W jednym plutonie służyli ze mną połtawianie Nakonieczny (Наконечный) i Aleksander Drobach (Дробах), Pietlicznyj (Петличный) z okolic Dniepropietrowska, zaporożec Serwuła (Сервуля). Wszyscy byli starsi ode mnie i bez średniego wykształcenia. Wyglądało na to, że mojej kompanii jestem najmłodszym czerwonoarmistą. Wielu do czasu pójścia do wojska miało jakieś konflikty z prawem. Gdyby pracownicy wojskowej komendy uzupełnień byli bystrzejsi, powiedzieliby mnie, studentowi, o owych osobliwościach kontyngentu strojbatowców. Zorientowawszy się, że służba w wojskach inżynieryjnych w żaden sposób wiedzy inżynieryjnej nie poszerza, zapisałem się na kursy języków obcych, otrzymując z Leningradu zadania i po odboju w „kąciku” kompanijnego sanitariusza pisałem sprawdziany z języka niemieckiego. Przed wojną kompanijnym sanitariuszem był pochodzący z obwodu dniepropietrowskiego Nikołaj Tereszczenko (Терещенко). Przyszło mi się z nim zapoznać, kiedy to nabawiłem się kontuzji ręki, gdy w czasie pracy spadła mi na nią ciężka metalowa konstrukcja.
Późnym wieczorem w sobotę 21 czerwca 1941 roku w 2 kompanii 142 samodzielnego batalionu budowlanego odbyło się zebranie sprawozdawczo-wyborcze Komsomołu. Wybrali organ wykonawczy, w skład którego wszedłem i ja. Po zebraniu porucznik Aleksiejew pozostawił członków nowo wybranego politbiura na polanie, na której odbywało się zebranie (między miasteczkiem namiotowym i granicą). Po przydzieleniu obowiązków Aleksiejew przypomniał nam o powadze sytuacji międzynarodowej i zadaniach budowy umocnień. Zrobiwszy pauzę, powiedział: „Wsłuchajcie się...” Wszyscy zamarli. Był cichy letni wieczór, nasz ostatni wieczór czasu pokoju, i tylko od strony granicy niósł się przytłumiony warkot przemieszczającego się ciężkiego sprzętu, który dowódca kompanii wziął za odgłosy pracujących maszyn budowalnych. Słychać też było łomot położonej bliżej nas betoniarki, skąd na DOT-y dostarczano roztwór cementu. Aleksiejew powiedział: „Oto macie potwierdzenie moich słów: my budujemy i po tamtej stronie granicy też budują. Trwa współzawodnictwo systemu kapitalistycznego i socjalistycznego. Musimy być w tym współzawodnictwie górą. I będziemy!”.
O świcie w nocy 22 czerwca miasteczko namiotowe rozbudził straszny huk, od bezpośrednich trafień pocisków i granatów moździerzowych zaczęły palić się namioty. Chłopaki aż podskoczyli i, nic nie pojmując, w oka mgnieniu usiedli na pryczach, patrząc jeden na drugiego. Rozległ się okrzyk: „Do szyku!”. Ustawiwszy się w bezładzie, kompania ruszyła w stronę najbliższej wsi Kurianka. Po kilkunastu minutach miasteczko namiotowe było już ogarnięte płomieniami. Wchodząc do wsi zauważyliśmy, że zapalił się dom, w którym mieszkała rodzina dowódcy kompanii. Paru żołnierzy pobiegło w kierunku domu, wrócili i po szyku rozniosła się smutna wieść: żona porucznika Aleksiejewa i jego córka w wieku szkolnym zginęły.
(...)
Przez cały dzień nasza 2 kompania przemieszczała się wąwozami, zagajnikami w kierunku Grodna. Natarcia Niemców na tym odcinku nie było. Nad głowami przez cały czas latały niemieckie samoloty, jedne na wschód, inne na zachód, zliczyć ich się nie dało. Gdzieś daleko z lewej słychać było kanonadę artyleryjską. Na jednym z postojów wydano nam karabiny i po dziesięć nabojów. Kiedy pod wieczór podeszliśmy do Grodna, miasto było już zajęte przez Niemców. Późnym wieczorem nadszedł rozkaz, aby ich zaatakować. Z okrzykami „Hura!”, „Naprzód!” kompania poszła do swojego pierwszego boju. W mieście było zupełnie ciemno i odnieśliśmy wrażenie, iż nasze działania zakończyły się sukcesem – nakazane pozycje zajęliśmy. Ale z nadejściem świtu 23 czerwca zaczął się silny ostrzał artyleryjski i zabrzmiał nowy rozkaz: „Cofamy się!”. Po kilku godzinach kolejny rozkaz: „Okopać się!”, potem strzelanina i znowu „Cofamy się!”. I jeszcze jedna wymiana ognia, ostrzał artylerii... Po tym boju nie było już żadnej spójnego organizacji działań bojowych, nie było dostaw amunicji ani jedzenia, ani też pomocy medycznej dla rannych. Drogą na wschód ruszyły tysiące szeregowych i oficerów wszystkich rodzajów wojsk. Resztki 142 samodzielnego batalionu budowlanego wychodziły z okrążenia razem z tysiącami podobnych i niezorganizowanych grup wszelakich rodzajów wojsk.
(...)
Jeszcze kilka razy okrążeni natykali się na nieduże niemieckie zgrupowania, które nazywano między sobą „desantami”, zbierając się bez żadnego systemu w oddziałki, które się przebijały. Dowiedziawszy się, że Miński był już zajęty przez Niemców, żołnierze zdecydowali, że pójdą na północny-wschód od Mińska. Z okien kościołów nierzadko strzelano nam w plecy. Przez wszystkie te dni szliśmy jeszcze po ziemiach Zachodniej Białorusi, przyłączonej do terytoriów radzieckich raptem dwa lata wcześniej. Żołnierze mówili: „To Polacy strzelają”.
Wszyscy chcieli jak najszybciej przekroczyć starą granicę. Wystrzały z kościelnych dzwonnic zmuszały nas do omijania obszarów zabudowanych. Sądziliśmy, że wśród swoich będzie bezpieczniej, że ludzie pomogą.