Pod Sopoćkiniami (dot. okolice Sopoćkiń, Kanał Augustowski) (Białoruś)
Michaił Iwanowicz Aleksiejenko (Михаил Иванович Алексеенко)
strzelec cekaemu 1 batalionu 184 pułku piechoty 56 dywizji piechoty
(1-го батальона 184-го стрелкового полка 56-й дивизии)
z materiałów zamieszczonych w dziale „Wspomnienia” na www.rkku.ru
tłumaczenie: Piotr Tymiński „Snuffer” (www.kriepost.org)
Niemcy ostrzelali nasze umocnienia polowe z moździerzy ale przez rów przeciwczołgowy nie atakowali. Odpowiedzieliśmy ogniem maszynowym. Wymiana ognia trwała ponad godzinę. Dowódcy średniego szczebla byli nieobecni: dowódca batalionu por. Kornuch (Корнух) był na przepustce a dowódca naszej kompanii ppor. Pałaszczenko (Палащенко) miał wolne i ponoć pojechał odwiedzić rodzinę w Grodnie. Zastępujący ich dowódcy plutonów nie wiedzieli co w tej sytuacji robić. Do tego mieliśmy jeszcze ograniczony zapas amunicji: szliśmy do roboty a nie na wojnę. W końcu, o 8 rano przyszedł rozkaz: iść na drugą linię obrony, w stronę DOT-ów za Kanałem Augustowskim. Niestety, jak tylko porzuciliśmy schrony polowe i batalion wyszedł na odsłonięte wzniesienia, Niemcy otworzyli ogień moździerzowy ze skrzydeł. Rzuciliśmy się biegiem w stronę naszych bunkrów bielejących na tle zieleni za kanałem ale z najbliższego głucho warknęły w naszym kierunku cekaemy. Zalegliśmy pod krzyżowym ogniem. Pojawili się zabici i ranni.
- Oślepli tam, czy co? Nie widzą, że swoi? - wściekał się podporucznik zastępujący dowódcę batalionu i rozkazał posłać przodem zwiadowców.
Ale cekaemiści w schronach najwidoczniej dobrze znali się na swojej robocie. Pierwszy zwiadowca nie dotarł nawet do połowy drogi. Dwóm kolejnym też się nie udało. Dowódcy zaczęli się naradzać co robić. A jak w schronach już nie nasi, a Niemcy? Raptem komuś przyszedł do głowy rozsądny pomysł: posłać żołnierza z czerwoną flagą; jak w bunkrach nasi, to przestaną strzelać. Flagę zrobiliśmy z zakrwawionej koszulki jednego z rannych. Przystojniacha, chwacki Kazach z ostatniego zaciągu nazwiskiem Satarow (Сатаров) podjął się dotrzeć z tą flagą do kanału. Cały batalion wstrzymał oddech patrząc jak Satarow, trzymając wysoko nad głową krwawy sztandar, schodzi ze wzniesienia w stronę zarośli nad kanałem. A tu głucho zadudniła długa seria...
Więcej nie chcieliśmy ryzykować. Sekretarz kompanijnej grupy partyjnej, sierżant Sołowianinow (Соловьянинов), dostał rozkaz aby wraz z trzema ludźmi dotrzeć do sąsiedniego posterunku straży granicznej i poprosić tamtejszego naczelnika o nawiązanie łączności z dowódcą kompanii cekaemów, która obsadzała schrony nad kanałem, celem wydania rozkazu wstrzymania ognia do swoich. Sołowianinow wziął ze sobą Aleksandrowa (Александров), Kołpaszczikowa (Колпащиков) i mnie. Podeszliśmy do posterunku od zachodu, zatrzymaliśmy się przy zaporze z drutu kolczastego i zaczęliśmy obserwować okolicę. Ku naszemu zaskoczeniu posterunek był opuszczony ale w idealnym stanie. Ostrożnie weszliśmy do środka. Na stole stał wazon z konwaliami, miski z niedojedzoną kaszą, bochenek chleba i torebka z cukrem. W śpiżarni znaleźliśmy margarynę, koncentraty, suchary – wszystko to czego nam akurat tego dnia brakowało. Obok w magazynie pełne magazynki do karabinów SWT, granaty. Dwa znalezione worki do pełna napakowaliśmy wszelakim dobrem. Wtedy, gdzieś z lewej, od strony posterunku nr 1, usłyszeliśmy przygłuszone odgłosy zaciętej walki. Kompanijny sekretarz rzucił się do telefony na ścianie ale ten nie działał: łączność była przerwana. Trzeba było wracać do batalionu, który po staremu leżał na pagórku przyciśnięty ogniem z DOT-ów. Gdy Sołowianinow meldował porucznikowi o tym cośmy widzieli w strażnicy, w mojej głowie - rozgorączkowanej ze wzruszenia na widok ludzi umierających pod kulami swoich – wykluła się rozpaczliwa myśl. Doszedłem do wniosku, że oto wybiła właśnie godzina, dla której warto było żyć. Podszedłszy do sierżanta powiedziałem, że – było, nie było – podejmę się dotrzeć do kanału i przepłynąć go pod ogniem.
Sołowianinow najpierw popatrzył na mnie z wątpliwością ale w końcu pozwolił, mówiąc: „Idź Misza. Ale jak się okażę, że w schronach siedzą Niemcy to lepiej się zastrzel.” Kiwnąłem głową, złapałem za karabin i w wysokiej trawie zagłębieniem terenu poczołgałem się wężykiem w stronę kanału. Najwyraźniej ze schronów mnie nie zauważyli i w końcu tak jak stałem, z karabinek i plecakiem, pyrgnąłem się do wody i popłynąłem. Chociaż jestem z Taganrogu i wyrosłem na morzem, przez co uważałem się za niezłego pływaka, to okazało się, że przeliczyłem się z siłami. Jedno, to płynąć kilometr czy nawet dwa w stroju jak Pan Bóg stworzył, a całkiem co innego w pełnym oporządzeniu nawet głupie 50 metrów. Niespodziewanie, od razu pociągnęło mnie na dno. Trzeba było zawracać. Przyczaiłem się za krzakiem i myślę co robić. Jedno z pewnością wiedziałem: jak żeś się sam zgłosił to nie ma odwrotu. Kanał trzeba przepłynąć nie dla własnej dumy a dla kolegów, co tkwią pod ogniem. Z rzuciłem na ziemię plecak, zdjąłem bagnet ze swojego karabinu nr. 396 (do końca życie tego numer u nie zapomnę). A tu nad głową seria leci z DOT-a – zauważyli! Chlupnąłem od razu do kanału, płynę nad samym dnem i myślę sobie, że lada moment kule przeszyją niewielką warstwę wody nade mną. Staram się płynąć zygzakami. Na moment się wynurzyłem, łyknąłem powietrza i znowu kombinuję to w lewo, to w prawo aż stuknąłem głową w drugi brzeg. Odetchnąłem. Myślę: tu, w martwym polu ostrzału, mnie nie dostaną. Wypełzłem na brzeg i ściskając w ręku bagnet szykuję się aby się przebić jak zobaczę, że w schronie Niemcy siedzą. Ale nawet nie zdążyłem okiem mrugnąć jak mnie otoczyli żołnierze w polskich konfederatkach. Już się chciałem pchnąć bagnetem kiedy zauważyłem na obcych nakryciach głowy nasze pięcioramienne gwiazdy. Mimo to ich właściciele przygnietli mnie do ziemi, wyrwali bagnet i zataszczyli za DOT, cały czas coś szybko mówiąc w mało zrozumiałym języku. Ale dwa słowa: „Gierman” i „rozstrzelać” całkiem dobrze zrozumiałem. I raptem zrozumiałem: to nie Niemcy a niedawno powołani do wojska okoliczni mieszkańc -y, którzy przedtem służyli w polskiej armii. I w takich mundurach stawili się do poboru, nowych jeszcze nie zdążyli pobrać. Zawsze byłem nieźle wygadany a teraz, jeszcze jak przypiliło, od razu wygarnąłem:
- No i do kogo, bydlaki, strzelacie? - krzyknąłem ze złością, wskazując na schron, który kontynuował ostrzał.
- Nie widzicie, że przed wami nie Gierman a rosyjski żołnierz? A za kanałem też nasi, radzieccy. O, żesz kurwa wasza mać... - i kląłem tak, że moi konwojenci aż się zatrzymali. Znaczy się, myślę, podziałało! Słyszę, że jeden, starszy taki, zaczyna mieć wątpliwości:
- A być może to naprawdę Rosjanin? Żaden Niemiec nie będzie tak kląć po rosyjsku.
- Zawołajmy dowódcę, niech sam zdecyduje.
Jeden z konwojentów czmychnął w wąskie drzwi bunkra i wkrótce wrócił z porucznikiem w nowiutkim mundurze z naszywkami artylerzysty na wyłogach. Obejrzał mniepodejrzliwie, nieufnie wysłuchał mojej gniewnej, zagmatwanej gadaniny i z wątpliwością pokręcił głową:
- Łże! Odprowadzić dywersanta.
- Towarzyszu poruczniku – zacząłem błagać – Jaki ze mnie dywersant? Mój pierwszy batalion 184 pułku piechoty drugą godzinę leży pod ogniem waszego, znaczy się, naszego radzieckiego schronu i czeka aż zrozumiecie swój błąd i przestaniecie zabijać swoich.
- A dowódca, który was tu przysłał, to członek partii? - spytał raptem.
- Tak. Sekretarz kompanijnej grupy partii.
- Aha. Płyńcie z powrotem. Nie będziemy strzelać. Weźcie jego legitymację partyjna i przynieście tutaj. Wtedy, być może, uwierzę.
Co było robić, popłynąłem do swoich, odszukałem Sołowianinowa i wyjaśniłem sytuację.
- Co on, z choinki się urwał? - zagotował się – Regulaminu nie zna? Kto da swoją legitymację w obce ręce? Powiedz mu żeby nie zawracał głowy. A za te swoje zachcianki to jeszcze odpowie.
Trzeci raz musiałem przeprawić się przez kanał. Przekazałem odpowiedź pomocnika dowódcy. Porucznik zmarszczył się ale widocznie uznał argumentację sekretarza za przekonującą i rzucił sucho:
- Niech będzie. Przyjmujemy do wiadomości. Przekażcie niech przeprawiają się z prawej strony, przy moście i zajmują nieukończone bunkry. Ognia prowadzić nie będziemy…
Z radości zapomniałem zażądać zwrotu mojego bagnetu odebranego mi po pierwszym rejsie. Po raz czwarty przepłynąłem kanał, zabrałem swój plecak i karabin i zameldowałem o wykonaniu zadania sekretarzowi kompanijnej grupy partyjnej w obecności pomocnika dowódcy. Wkrótce batalion, pochowawszy poległych i zabrawszy rannych przeprawił się przez kanał i zajął swój odcinek obrony. Razem z nim, juz poraz piąty, przeprawiłem się i ja, kompletnie wycieńczony tymi rajdami.
- Misza, przyjacielu! Gratuluę! - z entuzjazmem mówił potem mój kolega z oddziału, też cekaemista, Tolia Isupow (Толя Исупов) – Za taki wyczyn należy ci się co najmniej order „Za Odwagę.”
- Lepiej jeszcze – zaoponował Sołowianinow – Porucznik mówi, że jak tylko połączymy się z pułkiem przedstawi cię do odznaczenia orderem „Czerwonej Gwiazdy”. Was obu: ciebie i Satorowa.
Po przeprawie przez kanał nie dane nam było powojować w DOT-ach. Zajęły je inne pododdziały dywizji i pogranicznicy z sąsiednich posterunków granicznych. Odpoczęliśmy, wysuszyliśmy się i prawym brzegiem kanału poszliśmy w stronę Niemna na spotkanie z naszym 213 pułkiem. Pod wieczór, głodni i zmęczeni, ledwo powłóczyliśmy nogami. Zwłaszcza cekaemiści, którzy, oprócz osobistej broni i ekwipunku, ciągnęli ciężkie karabiny maszynowe i skrzynki z amunicją. Ale i tak w tych trudnych chwilach doświadczyłem prawdziwego żołnierskiego szczęścia. Po tym co zrobiłem dla batalionu towarzysze broni spoglądali na mnie z wdzięcznością. Widząc, że w ciągu dnia się tak umordowałem i teraz ledwo stawiam nogi, na zmianę brali ode mnie cekaem i podstawę i nieśli kilometr, dwa, choć im też było trudno. Czyż można o czymś takim zapomnieć? Prawdopodobnie droższe to od każdej nagrody.
Kiedy zaczynało zmierzchać, zrobiliśmy postój w dolince, obsianej żytem. Nagle z przodu, na szczycie wzniesienia pojawiły się niemieckie czołgi i transportery opancerzone z piechotą. Padł rozkaz: „do boju!” Zaczęliśmy się okopywać. Niemcy rozstawili czołgi po obu stronach dolinki. A ich piechota, pod osłona ognia z czołgów, poszła do ataku. Podpuściliśmy wroga na jakieś sto metrów i otworzyliśmy ogień z bliska. Niemcy nie wytrzymali i zalegli, a jak się ściemniło odczołgali się do tyłu, ku swoim czołgom i transporterom. Pamiętam jak podczas tej walki twardo się trzymali chłopaki z pierwszej kompanii: Iwan Bogdanowicz (Иван Богданович), Jurij Kołpaszczikow (Юрий Колпащиков), Anatolij Griszyn (Анатолий Гришин), Nikołaj Chudoliejew (Николай Худолеев), Iwan Dziuba (Иван Дзюба), Anatolij Isupow (Анатолий Исупов), Kostia Trojaniec (Костя Троянец) i inni. Straciliśmy wtedy, w tym pierwszym dniu wojny, wielu towarzyszy broni. Ale i Niemcy też zdrowo dostali. Nie zdecydowali się na walkę w nocy, cofnęli się. Rano, na szczycie wzniesienia, tam gdzie się pojawili, wyryliśmy głębokie okopy. Ale potem znowu cofaliśmy się w stronę Niemna, w kierunku wsi Łojki (Лойки), gdzie mieliśmy nadzieję odnaleźć swój pułk. Niemniej wtedy nam się to nie udało. Połączyliśmy się z 213 pułkiem, zajmującym obronę wzdłuż kanału. Następnego dnia wraz z pułkiem cofaliśmy się nad Niemen, pozostawiając za sobą straż tylną. Rano 24 czerwca wyszliśmy nad brzeg Niemna gdzie trwała już przeprawa. Większość żołnierzy z 213 pułku piechoty przekroczyła już rzekę po moście pontonowym ale raptem pojawiły się niemieckie czołgi i rozpoczęły ostrzał przeprawy. A potem nadleciały samoloty. Trzeba było przeprawiać się na byle czym pod ciężkim ogniem. Przy brzegu woda w Niemnie była czerwona od krwi. Ponton, którego się uczepiłem, zaczęło znosić do brzegu, na którym byli Niemcy. Skoczyłem do wody i mało się nie utopiłem. Uratowali mnie pogranicznicy, którzy przepływali obok łódką. Pod wsią Goża, koło cmentarza, przybiliśmy wreszcie do brzegu ale wpadliśmy pod ogień nieprzyjacielskiej artylerii. W czasie przeprawy zgubiłem pułk i dalej cofałem się na Lidę razem z pogranicznikami.
27 czerwca, podczas próby przekroczenia drogi, którą Niemcy ciągnęli na Mińsk, dostałem się do niewoli i trafiłem do obozu jenieckiego.