I twierdza padła... (dot. Szaki, rz. Szeszupa) (Litwa)
I twierdza padła...
M.G. Grigorienko (М. Г. Григоренко)
materiały zamieszczone na stronie (http://may1945-pobeda.narod.ru/)
tłumaczenie: Piotr Tymiński „Snuffer” (www.kriepost.org)
18 marca z maleńka walizką w ręku pojawiłem się na dworcu i wszystkich nas dwudziestu chłopa, wojskowych inżynierów, usadzili w wagonie i powieźli.
Dużo później dowiedziałem się, że jednak prośba ludowego komisarza przemysłu o zwolnienie mnie z mobilizacji została przekazana do Sztabu Generalnego i G.K. Żukow (Г.К. Жуков) podpisał rozkaz o wycofaniu powołania ale było już za późno. W tym czasie wiozący mnie pociąg mknął na zachód.
Wysiedliśmy w Rydze. Na dworcu oczekiwał przedstawiciel sztabu Nadbałtyckiego Specjalnego Okręgu Wojskowego. Pierwszy raz byłem wtedy w tych rejonach i w drodze do sztabu z nieukrywaną ciekawością i zawodowym zainteresowaniem spoglądałem na budynki o architekturze dla Rosjan niezwyczajnej, na strzeliste kopuły kościołów, mrocznych i surowych w swoim oderwaniu od przyziemnych spraw, na wąskie uliczki z ciemnymi bramami, licznymi ławeczkami i kawiarniami na parterach domów. Moskwa była jeszcze cała w śnieżnych zaspach, a tu niezwykłe jak na taką porę błoto, zimny wiatr znad morza, 44wiszące nad głową ciężkie pochmurne niebo i błyszczący pod nogami mokry bruk.
Szefem wojsk inżynieryjnych Nadbałtyckiego SOW był wtedy Wasilij Fiedorowicz Zotow (Василий Федорович Зотов) a jego zastępcą do spraw budownictwa obronnego Władimir Filipowicz Szestakow (Владимир Филиппович Шестаков). Wprowadzili nas w temat, a potem, porozmawiawszy z każdym z osobna, skierowali na poszczególne odcinki budowy. W.F. Zotow zaproponował mi objęcie stanowiska szefa odcinka ale odmówiłem, gdyż wtedy była to zbyt wysoka jak dla mnie pozycja albowiem nie miałem dostatecznego doświadczenia w organizowaniu pracy w warunkach wojskowych. Ostatecznie zgodziłem się na objęcie stanowiska głównego inżyniera odcinka. Obowiązki głównego inżyniera budowy znałem doskonale z czasów prazy w „Azowstali” i w Kokandzie. Zarząd Robót (Управление начальника строительства (УНС)), kierowany przez doświadczonego inżyniera, człowieka o wielkiej kulturze, uprzejmości i erudycji, Arkadija Grigiriewicza Andriejewa (Аркадий Григорьевич Андреев), ulokowany był w niewielkim litewskim miasteczku Szaki (Шакяй), a nasz 79 odcinek budowy znajdował się niedaleko od granicy z Prusami Wschodnimi.
Od Niemców dzieliła nas niezbyt szeroka, szumiąca na niewielkich mieliznach i o gęsto zakrzaczonych brzegach rzeka Szeszupa (Шешупе). Trudne do określenia uczucie ogarnęło mnie gdy po raz pierwszy stanąłem na granicy i patrzyłem w tamtą stronę przez lornetkę, podaną przez towarzyszącego mi pogranicznika.
W oddali widać było niewielką wioskę z wysoką wieżą kościoła, domy kryte czerwoną dachówką i rzędy gołych jeszcze drzew. Z kominów wił się spokojnie dym, uliczkami przechadzali się zajęci swoimi sprawami ludzie i nie bardzo chciało się wierzyć, że mogą stamtąd zagrzmieć artyleryjskie salwy i pojawić się znienacka potężne czołgi aby siać śmierć i zniszczenie na naszej ziemi.
Cisza jest jednak najczęściej myląca. Dobrze o tym wiedzieliśmy. Nieraz obserwowaliśmy przemieszczanie się niemieckich sił i pojawianie się na granicy wojskowych różnych stopni, którzy z nieskrywanym uśmiechem popatrywali w naszą stronę lub też wręcz bez zażenowania oglądali naszą strefę przygraniczną przez lornetki. Wszakże jednak nie przypuszczaliśmy, że wszystko wydarzy się już tak niedługo.
Szefostwo Zarządu Robót ponaglał nas i często, nie patrząc na zegarek, pracowaliśmy przy wznoszeniu rubieży obronnej przez okrągłą dobę. Budowaliśmy na zupełnie pustych miejscach, bez niezbędnego w takich wypadkach wyposażenia technicznego i jakiejkolwiek mechanizacji, zaprzęgając do pomocy lokalnych mieszkańców z najbliższych osad i wiosek. Kruszarki, betoniarki i mobilne agregaty, które obiecano nam z zarządu inżynieryjnego okręgu, znajdowały się gdzieś, tam w drodze, więc aby nie tracić drogocennego czasu sami nosiłkami taszczyliśmy z pola kamienie i głazy - których było tu mnóstwo, jakby dosłownie ziemia sama je wypluwała z siebie - i młotami rozwalaliśmy je na tłuczeń.
Naczelnikiem odcinka był inżynier wojskowy 2 rangi Trofim Iwanowicz Ponimasz (Трофим Иванович Понимаш). Przed przyjazdem na miejsce wykładał teorię fortyfikacji na akademii wojskowo-inżynieryjnej (którą zresztą sam skończył) i znał temat od podszewki, ale nie miał doświadczenia w prowadzeniu prac więc tutaj zdał się całkowicie na mnie. Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że robiłem wszystko co w moich siłach aby nie zawalić grafiku robót, które należało zakończyć do jesieni 1941 roku.
Pokoje mieliśmy obok siebie, przepierzenie było cienkie i kiedyś, przyszedłszy do siebie po jakieś rysunku, usłyszałem jak Trofim Iwanowicz komuś tam prawi:
- Nie umiecie pracować, jak Boga kocham, normalnie nie umiecie. Wyślę was do głównego inżyniera, już on wam da popalić...
Z natury Trofim Iwanowicz był człowiekiem dobrym i delikatnym, kłócić się nie umiał i gdy była taka konieczność, a nierzadko tak się zdarzało, zwracał się do mnie:
- Proszę was, Michale Gieorgijewiczu, wezwijcie do siebie takiego to a takiego, obtańcujcie go tak jak umiecie, mi to jakoś kompletnie nie wychodzi...
Mnie uważano za człowieka raczej nieokrzesanego, skłonnego do gniewu, okrutnego nawet i w pewnym stopniu była to prawda. Oczywiście, o żadnym okrucieństwie nie było mowy, ale to, że nie cierpiałem nierobów i leni było szczerą prawdą. Mogłem i nakrzyczeć na takich, przekląć i pięścią w stół walnąć. I do dziś sądzę, że w takich sytuacjach postępowałem prawidłowo. Surowość pomagała w pracy. Przecież znajdowaliśmy się w istocie w strefie przyfrontowej, przeciwnik stał nam na progu i zbyt duży luz był niedopuszczalny.
Stopniowo na nasz odcinek zaczęły docierać betoniarki, kruszarki, samochody. Prace ruszyły szybciej. Ale głównymi narzędziami pracy jak dawniej pozostały łopaty, kilofy, topory i piły. Kopaliśmy transzeje, budowaliśmy stanowiska strzeleckie i gniazda karabinów maszynowych, stawialiśmy DOT-y, schrony dla żołnierzy i magazyny amunicji a wszystko w ściśle określonej odległości jedno od drugiego.
Roboty było w huk a ludzi brakowało. Największym problemem było to, że ludzie nie mieli przygotowania budowlanego. Umundurowania wojskowego dla kierowników robót też nie zdążono wydać a na szefa po cywilnemu inaczej się patrzy niż na człowieka w mundurze i z widoczną rangą. No i być może trochę kompensowałem te braki dużymi wymaganiami.
Jednocześnie z wypełnianiem normalnych obowiązków przyszło też wychowywać ludzi, formować ich w jeden kolektyw, tym bardziej, że wielu z nich dopiero co zostało wyzwolonych spod jarzma burżujów (mam na myśli Pribałtów i zachodnich Białorusinów) i jakoś nie tak łatwo było im wpoić nasz socjalistyczny światopogląd. No, ale jak by trudno nie było to wyznaczona robota posuwała się do przodu całkiem nieźle.
Dość szybko zaczęliśmy odczuwać silny niedobór wody. Najbliższych studni ledwie wystarczało na zabezpieczenie potrzeb bytowych a produkcja betonu pod schrony i DOT-y wymagała dużo więcej wody. Wozić wodę z Szeszupy było za daleko i niebezpiecznie. Niemcy i tak wiedzieli, że wznosimy umocnienia, ale nie chcieliśmy jeszcze ich niepotrzebnie drażnić no a poza tym i tak brakowało odpowiedniej ilości cystern.
Znalazłem wyjście, przegrodziwszy zaporą parów, którym spływały strumyczki powstałe od topniejącego w lasach śniegu. I wszystko by było normalnie gdyby nie obfite opady śniegu tej zimy. Wyliczenie zrobiłem w przybliżeniu, że tak powiem na oko, wychodząc z założenia, że zdążymy z budową na czas zanim śnieg staje. A tu guzik. Kiedy śnieg zaczął się topić to swoje dołożyły jeszcze padające prawie bez przerwy wiosenne deszcze. Parów w try miga napełnił się wodą i zagrodę przerwało. Kilka dni i nocy walczyliśmy z tą awarią i jakoś zatrzymaliśmy część wody. Przynajmniej uratowaliśmy jedną trzecią „zbiornika” i zapewniliśmy ciągłe betonowanie obiektów.
Szefostwo na naradach stawiło nas za przykład dla tych, którzy skarżyli się na niedobór wody, ale dla mnie ta awaria posłużyła za lekcję na całe życie. Od tej pory nawet najbardziej mizerny obiekt traktowałem tak, jakby był poważną budową.
A w międzyczasie nadciągała wojna. Dowodem tego było przemieszczanie się wojsk faszystowskich w sąsiedztwie granicy i koncentracja czołgów, które jawnie i wyzywająco defilowały w rejonie przygranicznym. Faszystowskie samoloty nie raz przelatywały granicę, najwidoczniej fotografując nasze umocnienia. I czuło się tą nieuchronność bliskiej wojny z Hitlerem, który wykroiwszy sobie niemałą część Europy z pewnością zasadzał się teraz na terytoria radzieckie.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku szefostwo poszczególnych odcinków zostało wezwane na niezapowiedzianą naradę w siedzibie Zarządu Robót. Oznajmiono nam, iż angielskie radio podało, że według wiarygodnych źródeł Hitler rozpocznie wojnę ze Związkiem Radzieckim w dniu 19 czerwca. Rozkazano nam aby w trybie pilnym opracować plan ewakuacji pododdziałów inżynieryjno-saperskich gdyż mając na stanie tylko karabiny i ckm-y nie byliśmy w stanie stawić oporu w razie nagłej napaści. Jako pierwsze zostali ewakuowani członkowie rodzin pionu kierowniczego. Na tyły odesłano także dokumenty sztabowe i dokumentację zdjęciową i projektową.
Przez wszystkie te dni żyliśmy jak w stanie nadzwyczajnym. Pododdziały znajdowały się w stanie pełnej gotowości bojowej co, muszę tutaj podkreślić, odegrało niemałą rolę w podniesieniu dyscypliny wśród saperów-budowniczych i pracujących u nas lokalnych mieszkańców. Każda ekipa wykonywała każdy rozkaz bez gadania. Jednakże 19 czerwca nic się nie wydarzyło, obwieszczenie angielskiego radia oceniono jako prowokacyjną kaczkę dziennikarską i odwołano alarm. Wszyscy się od razu zrobili spokojniejsi.
21 czerwca, zgodnie z grafikiem poszedł „wielki” beton. Przystąpiliśmy do betonowania DOT-a nr 4. Zgodnie z założeniami technicznymi betonowanie powinno trwać bez przerwy, od samego początku do pełnego ukończenia wylewki tak, aby schron stanowił jednolity żelbetonowy monolit bez żadnych „szwów” roboczych. Rozumiejąc wymóg odpowiedzialności osobiście przejąłem kierowanie procesem betonowania. Od świtu do późnej nocy nie ruszałem się z placu budowy i dopiero po północy, jak już całkiem padałem, zdecydowałem się pójść do pokoju szefostwa i choć trochę się zdrzemnąć – nawet nie kładąc się i nie rozbierając.
O godzinie 03:30 – ze starego przyzwyczajenia spojrzałem na zegarek – poderwała mnie z krzesła kanonada artyleryjska. Po ciężkiej drzemce nie od razu skojarzyłem co to może oznaczać. Dlatego pierwsze co mi przyszło do głowy to to, że nasze wojska prowadzą manewry, o których z jakiegoś powodu nas nie poinformowano. Kiedy wyskoczyłem z kwatery – wszystko zrozumiałem.
Błyski ognia ubarwiały noc po naszej stronie granicy. Wtedy po raz pierwszy patrzyłem na silne przygotowanie artyleryjskie i rozjaśniane błyskami niebo. Na mgnienie oka nawet spodobał mi się ten widok. Nieraz, jako małemu chłopaczkowi, zdarzyło mi się leżeć w rowie i przypatrywać walce Czerwonych z białogwardzistami ale to było nic w porównaniu z tym co teraz widziałem. I wreszcie kiedy niedaleko rozerwał się pocisk i zobaczyłem biegnących w panice robotników, którzy pracowali przy budowie DOT-a, dotarło do mnie to, w co jeszcze wczoraj nie chciało się wierzyć. Wilcze legowisko, jak nazywaliśmy między sobą Prusy Wschodnie, wypuściło wściekłe szczenięta, uderzając podle, zza węgła, co odpowiadało wszelakim wilczym nawykom. Wyszło na to, że Anglicy mieli rację. Pomylili się raptem o trzy dni.
- Co robić, towarzyszu inżynierze? - podbiegł do mnie roztrzęsiony brygadier ekipy betonującej.
Sam wtedy nie miałem pojęcia co robić, ani jak tam rozwinie się cała ta nagle rozpoczęta wojna, więc surowo odrzekłem:
- Opanujcie panikę i kontynuujcie betonowanie. Tych, którzy uciekną uznam za dezerterów ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami.
- Ale przecież strzelają – wymamrotał brygadier.
Brygadzista niechętnie, jak mi się wydawało, powlókł się na plac budowy a ja udałem się do gabinetu T.I. Ponimasza, w którym znajdował się jedyny na na całym odcinku aparat telefoniczny.
Z trudem dodzwoniliśmy się do szefa Zarządu Robót, Fiedora Michajłowicza Sawiełowa (Федор Михайлович Савелов), który niedawno zastąpił na tym stanowisku A.G. Andriejewa.
- Nie wpadajcie w panikę – odpowiedział zachrypniętym głosem – to najpewniej zwyczajna prowokacja tyle, że większego kalibru. Pracujcie zgodnie z zatwierdzonym grafikiem.
O jakiej tu kontynuacji prac można było mówić kiedy pociski padały coraz gęściej a z posterunku granicznego, gdzie rozgorzał prawdziwy bój, nieśli już rannych żołnierzy.
W końcu o świcie przyszedł rozkaz aby demontować i odesłać na tyły maszyny budowlane, wyposażenie i generatory. Razem ze sprzętem mieli się ewakuować wszyscy, którzy nie posiadali broni osobistej. Pozostali mieli zając obronę i „trzymać się do podejścia głównych sił”.
Rozkaz, sam w sobie, był konkretny i poprawny ale raptem skąd i kiedy miały podejść owe główne siły – na to pytanie nikt nie znał odpowiedzi.
Pracująca na budowach ludność miejscowa dostała dzień wolny i więcej się w pracy nie pojawiła. Znacznie ułatwiło nam to ewakuację wojskowych budowniczych. Panikę, która ogarnęła ludzi w czasie ostrzału artyleryjskiego udało się zdusić w zarodku. Główną rolę odegrała tu osobista odwaga z-cy szefa odcinka d/s politycznych, starszego komisarza batalionowego Michaiła Nikołajewicza Lebiediewa (Михаил Николаевич Лебедев).
W pierwszych minutach ostrzału wyskoczył ze swojego domku i, zapinając kołnierzyk bluzy wojskowej, głośno zakomenderował: „Do pododdziałów – stawać!” Spanikowani saperzy odruchowo podporządkowali się dobrze znanej komendzie i doprowadzili do porządku.
Trofim Iwanowicz zamknął się w sobie, ukrył w swoim pokoju i milcząc wpatrywał się w telefon, oczekując kolejnego zarządzenia. Niemniej po otrzymaniu rozkazu o trwaniu do czasu podejścia głównych sił żadne inne rozkazy nie nadchodziły. O wszystkim musieliśmy decydować sami.
Zaczęliśmy demontaż wyposażenia. Pędem podstawialiśmy półtoratonówki, na pakę ładowaliśmy narzędzia, części i elementy maszyn, na to wszystko siadali zbitą gromadką saperzy-budowniczowie, do ciężarówki podczepialiśmy betoniarkę albo kruszarkę i cała ta grzechocząca i niepozorna ekipa jechała na tył z nadzieją, że gdzieś ich tam przejmą i wykorzystają zgodnie z przeznaczeniem. Później jednak dowiedzieliśmy się, że ta niegroźna i w gruncie rzeczy cywilna kolumna była kilkakrotnie atakowana przez faszystowskie bombowce, które wzięły ją za jednostkę wojskową i w efekcie została rozbita. Tym sposobem kolumna samochodów ze sprzętem budowlanym, przyjmując na siebie atak wrogich bombowców, wypełniła, można powiedzieć, swój patriotyczny obowiązek wobec ojczyzny i uchroniła przed nalotem prawdziwe, bojowe jednostki Armii Czerwonej.
Od strony granicy słychać było serie z cekaemów i wystrzały karabinowe. Niemcy prowadzili ostrzał z głębi terytorium, nie celując i nie żałując pocisków. To tu, to tam wybuchały pożary i nie wiadomo było co się konkretnie pali – domy, las czy stogi siana. Wydawało się jakby sama ziemia płonęła. Powietrze przesiąknięte było prochem i dymem. Nasza nieukończona i nieobsadzona linia obrony przedstawiała żałosny widok. Obok i tak niewykończonego DOT-a rozlewały się, twardniejąc, kupy betonu, w pośpiechy wywalone z betoniarek.
Do połowy dnia ewakuacja była w zasadzie zakończona. Z całego kierownictwa zostało nas kilkoro. Całe uzbrojenie – trzy pistolety. Lebiediew odmówił udania się na tył. Skrajnie wzburzony podbieg ł do nas:
- No już, będziemy tu witać Niemców!
- A czym witać? Gołymi łapami?
Wtedy pomyślałem, że to po prostu rozpacz wyrywa się z niego i przechodzi w krzyk. Teraz już wiem – to był całkowicie szczery, gorący i bohaterski poryw prawdziwego komunisty, który w żadnym wypadku nie mógł dopuścić do tego aby po naszej radzieckiej ziemi stąpała brudna noga hitlerowca w żelaznym buciorze.
Z trudem udało nam się przekonać Lebiediewa, że nie ma sensu ginąć na próżno, że cofniemy się na inną rubież, spotkamy główne siły i razem damy Niemcom popalić. Żebym to ja wtedy wiedział jak daleko będzie ta rubież!
W oddali, po prawej stronie, pokazały się niemieckie czołgi. Najpierw usłyszeliśmy ich głuche dudnienie a potem owe punkty szybko zaczęły rosnąć w oczach. Czołgi jechały w naszą stronę ale z jakiegoś powodu nie strzelały. Widocznie, nie widząc celów, oszczędzali amunicję. Wiedzieliśmy, że na ich drodze czeka rów przeciwczołgowy ale też wiedzieliśmy, że w niczym nie pomoże gdyż był wykopany tylko do połowy i, że czołgi z łatwością go pokonają. I wtedy przypomniałem sobie o materiałach wybuchowych. W specjalnym podziemnym schronie trzymaliśmy czterdzieści ton trotylu dla naszych potrzeb budowlanych. Nie można tego zostawić hitlerowcom.
W parę minut przygotowaliśmy trotyl do wysadzenia. Te kilka chwil wydawało się wiecznością. Czołgi były już blis ko, mogły nas zauważyć i otworzyć ogień. Ukryliśmy się w schronie, przekręciliśmy wajchę detonatora. Ziemia zadrżała, wielki słup pyłu zasłonił jaskrawe czerwcowe niebo. Kiedy kurz osiadł wyjrzeliśmy ze schronu. Faszystowskie czołgi zatrzymały się, jakby zdumione. Pewnie rozmyślali co też im tutaj narychtowano, jaką niespodziankę szykują Sowieci. A potem poszły bokiem. Spadł nam kamień z serca.
Wieczorem zatankowaliśmy samochody, załadowaliśmy prowiant, trochę bagażu podręcznego i wyruszyliśmy w drogę. Nie jechaliśmy na Szaki, które już były zajęte przez Niemców ale na południowy-wschód, w stronę Kozłowej Rudy.
Czerwcowe dni są bardzo długie i praktycznie tylko późny wieczór można nazwać prawdziwym wieczorem, mrok wolno gęstnieje ale czekać aż się całkiem ściemni nie było można – Niemcy mogli się pojawić w każdej chwili.
Nie jechaliśmy nawet godzinę jak usłyszeliśmy pomruk samolotów. Podnieśliśmy głowy: Hurrra! Nasi!” Na kadłubach czerwieniły się gwiazdy. Ale z radości do nieszczęścia blisko. Samoloty zanurkowały i na naszą mała kolumnę sypnęły się bomby. Aż pojąć nie mogliśmy, że hitlerowcy pójdą na taką podłość i wymalują sobie na bombowcach nasze znaki rozpoznawcze.
Po bombardowaniu z dziewięciu samochodów zostały nam tylko trzy. Cztery buchały ogniem a dwa były przewrócone i podziurawione odłamkami. Ranni jęczeli a niektórzy dowódcy i saperzy zostali tam już na zawsze. Ciężko ranny był szef transportu naszego odcinka Kołokolnikow (Колокольников).
Miejsca w ocalałych samochodach nie wystarczyło. Ledwo jakoś upchaliśmy w nich rannych a sami poszliśmy piechotą.
Nie wiem jak długo by nam tak przyszło dreptać w ogonku gdyby nie półtoratonówka z sąsiedniego odcinka budowy, która się koło nas zatrzymała. Szef odcinka G. Demin (Г. Демин) ewakuował się ze swoim sztabem. Wyjrzał z kabiny, zapytał co się stało. Wyjaśniliśmy.
- Właźcie!
Łatwo powiedzieć – trudniej się wcisnąć. Samochód był po brzegi wypakowany ludźmi, beczkami, jakimiś pakunkami. Jakoś w końcu żeśmy się upchali i w nocy dogoniliśmy swoich. Na pełnym gazie, klucząc po wąskich uliczkach, przeskoczyliśmy Kowno. Mówię „przeskoczyliśmy” a nie „przejechaliśmy” bo ze strychów domów, a gdzieniegdzie gdzieś tam z okien, leciały serie z kaemów. Zapewne zrzuceni tu dywersanci albo jakieś przyczajone faszystowskie łachudry dawały znać o sobie.
Trudne to były dni. Mózg, serce i dusza – wszystko protestowało przeciwko wiarołomnemu napadowi.
Znajdujące się w tym rejonie oddziały inżynieryjno-budowlane działały w oderwaniu od ogólnowojskowych struktur dowodzenia co dodatkowo zwiększało niepewność ich położenia. No i najgorsze – nie było łączności. Nie wiedzieliśmy komu się podporządkować, dokąd jechać i jakie zadania wypełniać.