Śmierć szczerzy zęby. Rok 1941 na froncie wschodnim
Śmierć szczerzy zęby
Rok 1941 na froncie wschodnim
(tytuł oryginału niemieckiego „Endstation Moskau 1941/42”)
Heinrich Haape
Dr Haape rozpoczął kampanię wschodnią 1941 roku na stanowisku lekarza sztabowego w 3 batalionie 18 pułku piechoty 6 westfalskiej Dywizji Piechoty. W 1942 roku był już jednym z najbardziej utytułowanych lekarzy w armii niemieckiej.
Odznaczony Niemieckim Krzyżem w Złocie, Krzyżem Żelaznym I kl., Krzyżem Żelaznym II kl., szturmową Odznaką Piechoty, Odznaką za Rany, dwoma odznakami za zniszczenie czołgu (Panzerknacker Abzeichen). Po wojnie osiadł w RPA.
źródło:”Оскал смерти. 1941 год на Восточном фронте”
materiały zamieszczone na stronie (http://www.e-reading.org.ua)
tłumaczenie z jęz. ros.: Piotr Tymiński „Snuffer” (www.kriepost.org)
Cytowane fragmenty dotyczą walk 3 batalionu 18 pp 6 DP o przełamanie Linii Stalina w rejonie wsi Homiel pod Połockiem (Połocki Rejon Umocniony). Mimo iż nie dotyczą Linii Mołotowa, stanowią doskonały materiał poznawczy na temat taktyki walki o umocnienia stałe , która była charakterystyczna zarówno dla Linii Mołotowa jak i Linii Stalina. Zapis dr Haape jest także znakomitą przeciwwagą na liczne w literaturze radzieckiej i rosyjskiej opowieści o gęstych niemieckich tyralierach nieprzerwanie atakujących schrony bojowe i o „setkach trupów hitlerowców” piętrzących się przed „betonowymi twierdzami”. Kto jak kto, ale dr Haape był , siłą rzeczy, doskonale poinformowany o wysokości strat ponoszonych w tego typu akcjach... - przyp. tłum.
Śladami Napoleona
(…) Z wielką ulgą słuchamy wieści przyniesionych przez zwiadowców: wróg zajmuje pozycje obronne i okopuje się na linii Połock – Orsza – Witebsk. Rzeki, jeziora i gęste lasy tworzą naturalną, uzupełniającą barierę obronną, a w połączeniu z żelbetonowymi bunkrami i rowami przeciwczołgowymi stanowią jednolity i silny system umocnień, tak zwaną „Linię Stalina” - pierwszą prawdziwą przeszkodę w głównym systemie obrony Moskwy.
(…) Następnego dnia po przeprawie przez Berezynę nakazano nam zatrzymać się i rozłożyć obozem pod osłoną wielkiego, pozbawionego roślinności wzgórza. Z jego szczytu dobrze widać leżącą w dole przed nami niewielką wieś Homiel (Гомели), położoną na styku dwóch sąsiadujących ze sobą jezior. Przed nami i lekko na prawo, jak wzrokiem sięgnąć, rozciąga się pierwsze z tych jezior – całkiem duże – cienki ciek wodny łączy je z drugim jeziorem, mniejszym i znajdującym się na lewo od nas. Za jeziorami i wsią Homiel widać liczne rowy przeciwczołgowe, schrony bojowe i przeszkody z drutu kolczastego – to stalinowska linia obrony, którą mamy przerywać. Tym razem nasz batalion nie zostanie w rezerwie. Będzie nam dane stać się pierwszą falą atakujących oddziałów i to właśnie my będziemy szturmować owe przewężenie pod Homielą.
(...) Wieści, które następnego dnia dotarły do nas od naszych pododdziałów rozpoznawczych świadczyły o tym, że nasze zadanie zdecydowanie nie będzie takie proste. Oddziały rosyjskie zajęły Homiel i wysadziły most na przesmyku wodnym łączącym oba jeziora. Jeńcy wzięci przez naszych zwiadowców dostarczyli bardzo cennych informacji. Wszelkie podejścia do mostu są szczelnie kontrolowane przez dwa położone w pobliżu schrony bojowe, natomiast wąskie jary, przez które mieliśmy zamiar się przedrzeć, są przestrzeliwane krzyżowym ogniem z kolejnych pięciu schronów. W głębi pozycji wróg posiadał jeszcze więcej schronów bojowych. Przede wszystkim należało najpierw oczyścić wieś z czerwonych, następnie zaś przeprawić się przez przesmyk wodny, jednocześnie wypierając wroga ze schronów wokół wsi, a wreszcie, na sam koniec, złamać opór tyłowych pozycji obronnych i rozmieszczonych tam schronów. Przed atakiem nie planowano położenia ognia artylerii na tyłowe pozycje wroga.
(…) W ślad za krótkim przygotowaniem artyleryjskim, którym, koniec końców, nie pogardzono, mieliśmy wziąć szturmem wieś Homiel, a następnie ostatecznie oczyścić ją z Rosjan. Noack i Scheiter mieli ze swoimi lekkimi działkami zająć szybko pozycje na zdobytym przyczółku i bezpośrednim ogniem na wprost stłumić ogień najbliższych schronów wroga. Pod ich osłoną nasze główne oddziały szturmowe, grupy saperów i miotaczy ognia miały forsować przesmyk wodny między jeziorami oraz wykonać manewr obejścia, przeprawiając się na gumowych łódkach przez wąską odnogę jeziora celem ominięcia głównego ogniska oporu i uderzenia na schrony i pozycje obronne wroga od tyłu.
Wszystkie pododdziały saperskie, nie biorące bezpośrednio udziału w tej operacji miały być rzucone do natychmiastowej odbudowy wysadzonego mostu aby umożliwić szybką przeprawę rezerwowym grupom piechoty celem umocnienia się na przyczółku mostowym po stronie nieprzyjaciela. Ich dalsze i jedyne zadanie polegać miało na pewnym utrzymaniu tej ważnej pozycji do czasu podejścia sił głównych. Po przywróceniu mostu do stanu użytkowania powinna przeprawić się po nim pozostała część batalionu wraz z ciężką artylerią. Nie zwalniając tempa natarcia batalion miał następnie kierować się ku kolejnemu mostowi pod wsią Dalieżki, około 5 kilometrów dalej, (Далежки – tak w oryginale, najprawdopodobniej chodzi o Daleckije – vide mapa – przyp. tłum.), a następnie rozwinąć się w masywach leśnych w rejonie wsi Szaroczka (Шарочка), oznaczonej na naszych mapach jako Punkt 62. Takie były nasze zadania na pierwszy dzień.
(…) Mijały ostatnie godziny przed świtem. Nasze kompanie, starannie zamaskowane i ukryte przed wzrokiem wroga, zaległy w wysokiej trawie, za krzakami i wśród kukurydzy. Z tyłu za nami, rozciągnięte w długą linię, przygotowało się do walki 38 działonów artyleryjskich różnego kalibru. Poza ciężkimi moździerzami kalibru 21 cm mieliśmy jeszcze jedną "Grubaskę" – ogromne działo kalibru 25 cm, której szczególnym zadaniem było zniszczenie wyjątkowo masywnego schronu, który wstrzelany był w obydwa przyczółki mostowe. Rzędem obok mnie rozłożone były 88-milimetrowe działa przeciwlotnicze, które miały strzelać bezpośrednio po strzelnicach schronów.
Do początku operacji zostało jeszcze pół godziny i póki co zdecydowałem się ukryć w moim "Mercedesie" przed chmarami tnących komarów. Dehorn poszedł za moim przykładem. Wegener wraz z moim etatowym kierowcą, zasiadali już w środku popalając papierosy. Zapaliłem i ja, po części aby czymś się zająć a po części aby jakoś odstraszyć te koszmarne owady. "Sztukasy" i tak się do nas dobierały więc podnieśliśmy boczne szyby.
Zapadła jakaś ciężka cisza. Bardziej aby coś powiedzieć niż dlatego, że było to potrzebne, zapytałem Wegenera:
- Dobrze zapamiętałeś jakie są twoje obowiązki?
- Tak jest, panie doktorze.
- Dobrze – kiwnąłem głową – Kiedy my z Dehornem będziemy posuwać się z atakującymi pododdziałami, ty prześlicznie przygotujesz punkt opatrunkowy.
Na wschodzie pokazał się rąbek purpurowo-czerwonego słońca. Gdzieś tam od wschodniej strony, daleko od nas, słychać było bezładną strzelaninę Ruskich, czasami przerywaną donośnymi wystrzałami wielkokalibrowych dział ich pociągu pancernego. W naszym sektorze póki co panował kompletny bezruch i złowieszcza cisza. Wyjątkowo wielka tarcza słońca na wschodzie niespiesznie wynurzała się zza horyzontu nie dając jeszcze wiele światła i wysokie jodły na brzegu jeziora majaczyły niewyraźnie niczym ogromne cienie jakiś odwiecznych strażników. Przed nami – za wsią Homiel i od naszej strony jezior - podmokły teren przechodził w łąki, które gdzieniegdzie ustępowały miejsca polom kukurydzy.
Z tyłu za naszym samochodem, niedaleko od zamaskowanego gałęziami działa 88 mm stali żołnierze z obsługi i z widoczną nerwowością palili jednego papierosa za drugim. Wszędzie wyczuwało się narastające z każdą chwilą napięcie.
Wegener zabrał swoją sanitarną torbę i zgodnie z planem oddalił się w stronę polowego sztabu Neuhoffa. Ale oto koło nas, w towarzystwie Hillemansa i Lammerdinga, przeszedł i sam Neuhoff.
- Jaki mamy dokładny czas? - machinalnie zapytałem Lammerdinga.
- W całym pułku synchro na za dwadzieścia jeden czwarta. Za 20 minut zaczynamy!
- Dzięki. Życzę powodzenia. I postarajcie się, Lammerding, nie wpadać mi w łapy.
- Nie martwcie się. Będę się starać – jakoś tak nie całkiem wesoło uśmiechnął się w odpowiedzi.
Słońce nad wschodnim horyzontem podnosiło się coraz wyżej i wyżej. Już całkiem niedługo powinno zrobić się na tyle jasno aby 88 mm działa mogły zacząć strzelać mierzonym, bezpośrednim ogniem. Czterej podoficerowie - artylerzyści zgasili swoje papierosy i nieśpiesznym krokiem skierowali się ku swoim działom.
Przełamanie Linii Stalina
- Czas na nas, Dehorn – powiedziałem, wyłażąc z samochodu i zatrzaskując za sobą drzwi. Dehorn wyskoczył z tylnego siedzenia na zewnątrz i zarzucił na plecy szelki swojego plecaka sanitarnego. Staliśmy koło najbliższej 88-milimetrówki. Jej lufa nakierowana była na schron znajdujący się po lewej stronie od wysadzonego mostu – celowała prosto w strzelnice. Dowódca działonu nie odrywał oczu od zegarka. "Gotowość za minutę... 30 sekund... 5 sekund" – podniósł rękę – "Jedna sekunda... ognia!". I machnięcie chorągiewką.
Z napięciem wpatrujemy się w schron bojowy. Pierwszy pocisk prawie trafił, ale ciut-ciut za wysoko, chociaż zerwał cały kamuflaż i maskowanie. Ale wystrzał z 88-milimetrówki, koło której staliśmy, był tylko jednym z tuzina. Wzniesienie, na którym się znajdowaliśmy w okamgnieniu ożyło mnóstwem jednoczesnych wystrzałów, ziemia zakołysała się pod nogami. Zadrżały liście na drzewach, a skierowana do przodu fala uderzeniowa od wystrzałów i lawina sprężonego powietrza, wywołana pociskami lecącymi praktycznie nad samą ziemią, powodowała rozkołysane i efektowne bruzdy w wysokiej trawie, idealnie wzdłuż trajektorii lotu pocisku. Miało się wrażenie, że ogłuszający huk jednoczesnych wystrzałów dziesiątków dział rozkołysał nie tylko trawę, ale i samo niebo, a na nieszczęsną wieś Homiel i umocnienia wroga po drugiej stronie wody zwalił się piekielny huragan ognia i stali.
Śmiercionośny ogień dział przeciwlotniczych, bijących bezpośrednim ogniem na wprost po ledwie widocznym spod maskowania bunkrom, przerywany był charakterystycznymi łupnięciami wystrzałów „Grubaski” i głuchym wyciem jej wielkokalibrowych pocisków lecących na duży schron położony po lewej stronie od mostu. Pozostałe bunkry także solidnie obrywały od 21-centymetrowych moździerzy, podczas gdy 10,5-centymetrowe haubice, 15-centymetrowe działa i dalekosiężne 100-milimetrówki gęstym ogniem nakryły zajętą przez wroga wieś.
Płomienie szybko ogarniały roznoszone prosto na naszych oczach domy. W powietrze raz za razem wzlatywały fontanny ziemi przemieszane z cegłami i drewnianymi belkami – wieś Homiel metodycznie, dom po domu, ścierana była z powierzchni ziemi. Widzieliśmy wyraźnie figurki rosyjskich żołnierzy – wybiegali z płonących budynków i padali martwi na ulicy. Trudno było sobie wyobrazić aby w tym huraganowym ostrzale, niosącym śmierć wszystkiemu co żywe, ktokolwiek mógł ocaleć. W tym czasie zaś moździerze przerzucały wysoko nad jeziorem swoje potężne 21 centymetrowe pociski burzące, zwalając je na pozostałe betonowe schrony i umocnienia ziemne. Po prostu niepojęte było jak to możliwe aby cokolwiek wciąż tam jeszcze stało na swoim miejscu. Widok ogólnych zniszczeń, które już zdążył spowodować ostrzał, był zwyczajnie niewiarygodny. Zmasowany ogień artylerii kładł się na przednią pozycję stalinowskiej linii obrony przez całą godzinę – miałem wrażenie, że trwa to całą wieczność. Przez cały ten czas piechota, starannie ukryta przed wzrokiem wroga, czekała cierpliwie na sygnał do ataku.
Równo o 05:00, praktycznie nie przerywając ostrzału, każde działo podniosło kąt ostrzału do uzgodnionego wcześniej poziomu i przeniosło ogień na drugą linię obrony przeciwnika. Pociski ryczały przenikliwie na głowami naszych pododdziałów szturmowych ze składu 9 i 10 kompanii Titgena i Stolza, które już zbiegały po stoku wzgórza na płaski kawałek terenu ciągnący się bezpośrednio aż do samej wsi Homiel. Po kilku minutach obie kompanie były już w dymiącej wsi, a ich trasę śledziły z natężeniem setki par oczu. 11 kompanię do ostatniej chwili trzymaliśmy w rezerwie.
Dawaj, Dehorn! – rozkazałem – Teraz nasza kolej!
Zbiegliśmy do podnóża pagórka, przebiegliśmy płaski odcinek terenu i znaleźliśmy się na samym początku głównej ulicy Homieli. Wokół nas natychmiast wystrzeliły fontanny ziemi od serii karabinów maszynowych, a kilka kul zaświstało nam nad samymi głowami. Stało się całkiem jasne, że przynajmniej niektóre z pojedynczych wrogich schronów jakimś cudem przetrzymały ten nieziemski ostrzał, chociaż na ile było widać, większość z nich była w znacznym stopniu rozbita. Wtuliliśmy głowy w ramiona i daliśmy nura do rowu. Gęsty dym powoli snuł się po wsi, ogarniał przesmyk wodny i wisiał nad taflą jeziora oraz uparcie broniącymi się schronami. Gdy chmura dymu w którymś momencie na chwilę się podniosła zauważyłem, że walka jest głównie skoncentrowana na końcu wsi, w pobliżu wysadzonego mostu.
Starając się trzymać z daleka od uliczek, przestrzeliwanych przez nieprzyjacielskie cekaemy, we dwóch z Dehornem próbowalismy przedzierać się do przodu wykorzystując przy tym do ukrycia płonące domy. Na ulicach i między domami leżeli zabici Rosjanie. Niektóre ciała były potwornie okaleczone odłamkami naszych pocisków artyleryjskich. I wtedy zobaczyliśmy rannego żołnierza z kompanii Titgena. Lekki, prostopadły postrzał w ramię. We trzech wbiegliśmy do domu, którego jedna połowa, sądząc po obrysie fundamentu, była uniesiona niczym wichurą. Seria z cekaemu rozwaliła w drzazgi ramę okienną i uderzyła w ścianę naprzeciwko okna.
- Uważać! - wrzasnąłem – W pokoju z tyłu będzie bezpieczniej.
Ocalała połówka domu była pusta. W kilka minut oczyściliśmy i przewiązaliśmy ranę. Kości ramienia były na szczęście całe. Aby uśmierzyć ból zrobiłem żołnierzowi zastrzyk z morfiny i zaraz pomogło.
- Dobre miejsce na punkt opatrunkowy – powiedziałem do Dehorna, oceniając ocalałą część domu i następnie, zwracając się do rannego żołnierza, powiedziałem:
- Wkrótce pojawi się tu podoficer Wegener. Czekajcie na niego i powtórzcie, że ma tu organizować punkt opatrunkowy.
Dehorn wywiesił białą flagę przed wejściem do domu i zaczęliśmy przemieszczać się dalej, tam gdzie trwał bój na podejściach do zniszczonego mostu. Posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, miejscami nawet czołgając się i wykorzystując dla osłony co się tylko dało, nawet dym. Z mostu zostały tylko sterczące z wody kikuty drewnianych pali, wokół których bez przerwy woda gotowała się od serii z broni maszynowej. Z przeciwległego brzegu praktycznie nieprzerwanie walił krzyżowy ogień. Schron bojowy z lewej strony mostu, największy, i ten, którego ognia najbardziej się obawialiśmy, stał teraz martwy i cichy – efekt roboty naszej „Grubaski”. Za to bunkier po prawej stronie mostu wciąż nieprzerwanie strzelał i w dodatku pomagał mu w tym ogień cekaemu z trzeciego schronu, położonego nieopodal na brzegu jeziora.
Na podejściach do mostu od naszej strony, bezwładnie rozrzuciwszy ręce i nogi, leżało mnóstwo martwych żołnierzy rosyjskich, a ciała dwóch z nich, na wpół zanurzone w wodzie, zwisały w poprzek drewnianych rozpór. Wyglądało na to, że próbowali uniknąć walki z nami i najwyraźniej zostali zastrzeleni przez swoich, w czasie gdy starali się przedostać na drugi brzeg po resztkach mostu.
Nasze własne lekkie działka stopniowo przemieszczały się teraz w pobliże mostu i jedna z 37-milimetrówek Noacka otworzyła już ogień do na wpół zburzonego schronu po prawej stronie, który jakimś niepojętym sposobem wciąż jeszcze kontynuował swój uparty bój. Wąska niegdyś strzelnica przedstawiała teraz sobą wielki, ziejący czarną dziurą otwór i wkrótce prosto w ten otwór centralnie wleciały nasze dwa pociski. Gęste zwały dymu, niczym rzeka, waliły ulicą w naszą stronę i kłębiąc się otulały resztki mostu wraz z kanałem. W tej niemalże nieprzejrzanej zasłonie majaczyły jakieś sylwetki przedzierające się do mostu; w jednej z nich z trudem rozpoznałem Schnittera. Wyglądało na to, że chcą pokonać przesmyk po ocalałych kawałkach mostu skacząc z jednego na drugi. Ze wszystkich sił wytężyłem wzrok starając się śledzić ich ruchy, ale gęsty dym, który po tej stronie krył ich przed Rosjanami i mnie nie pozwalał nic dostrzec.
Minęły dwie czy trzy minuty nerwowego oczekiwania. Potem dym stopniowo się rozwiał. Schnitter i jego ludzi już wdrapywali się na przeciwległy brzeg. Niektórzy przeprawili się wpław, a innym udało się przedostać po sterczących z wody resztkach mostu w momencie gdy szczęśliwie otulił go obłok dymu. Teraz przedzierali się do walczącego uparcie schronu po prawej stronie mostu, ale kolejne kłęby dymu przywiane od strony wsi zasłoniły mi widok. Z tego dymu dobiegł trzask nielicznych niemieckich automatów i wybuchy granatów ręcznych. Domyśliliśmy się, że Schnitter i jego ludzie walczą z Rosjanami zalegającymi w okopach wyrytych między schronami. Dym się rozwiał i zauważyliśmy, że na drugim brzegu pojawiło się jeszcze więcej niemieckich żołnierzy. 37-milimetrowe działko przerwało ogień i znajdujący się w pobliżu schronu żołnierze z miotaczami ognia zaczęli bezlitośnie polewać ambrazurę strugami żywego ognia.
Więcej już z tego schronu nie dobiegł nawet jeden dźwięk.
Metodycznie wszystkie pozostałe na tym odcinku umocnienia polowe przeciwnika były stopniowo neutralizowane, walkę kontynuował tylko trzeci schron – ten, który znajdował się najdalej, nad jeziorem. Dosłownie w sekundy nasi saperzy uruchomili przeprawę przez przesmyk, kładąc na pale długie i szerokie deski, po których grupy szturmowe jedna za drugą przedostawały się na tamten brzeg. Dwóch żołnierzy zostało przy tym trafionych z owego trzeciego schronu, wpadli do wody i utonęli, ale główna masa ludzi bez przerwy przesączała się na drugą stronę.
Wtedy to usłyszałem kilkakrotnie powtarzane krzyki „Sanitariusz! Sanitariusz!” i razem z nieodłącznym, dosłownie depczącym mi po piętach, Dehornem wyrwaliśmy w stronę mostu. Rozpaczliwie balansując rękoma i ryzykując, że zwalimy się do wody zdołaliśmy jakoś szczęśliwie przebiec po tych deskach. Wrogie kule świszczały nam nad głowami we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach. Zatrzymawszy się na mgnienie oka po drugiej stronie aby bodaj złapać oddech, zaczęliśmy zaraz wdrapywać się na brzeg w stronę dopiero co uciszonego schronu. W najbliższym rowie łącznikowym, którym nie omieszkaliśmy się posłużyć, byli już na szczęście nasi żołnierze. Tuż obok, wywalony wybuchem naszego 21-centymetrowego pocisku, ział wielki i całkiem głęboki lej.
- Wszystkich rannych tutaj! - krzyknąłem jak najgłośniej i pierwszy stoczyłem się do leja.
Dehorn zaraz umieścił na skraju zawczasu przygotowany długi kij z białą flagą. Za nami do leja wpełzło trzech lekko rannych a czwartego, ciężko rannego, przydźwigano na noszach. Miał przestrzelone na wylot płuca przy czym nie była uszkodzona żadna główna arteria. Dałem mu zastrzyk przeciwbólowy i położyłem na boku.
- Nawet nie drgnij! - powiedziałem surowo. - Krwawienie można powstrzymać tylko przy całkowitym bezruchu.
A do leja taszczyli już kolejne nosze. Przynieśli półprzytomnego żołnierza z koszmarnie głęboką raną gardła. Z pewnością utracił już mnóstwo krwi. Puls był jeszcze wyczuwalny, ale wątpliwe było czy wytrzyma dłużej taki szok. „Być może – pomyślałem – jak od razu dam mu solidną dawkę morfiny i natychmiast zrobię przetaczanie krwi to mu się uda”. To była jego jedyna szansa, bez transfuzji niewątpliwie by zmarł.
Szczęśliwie miałem ze sobą przenośne urządzenie Braun – Melsungen do transfuzji krwi, a na dnie tego leja było względnie bezpiecznie. Nasze działa przeniosły już ogień na następną linię obrony nieprzyjaciela, ale wroga artyleria wciąż jeszcze się całkiem aktywnie odgryzała i to między innymi strzelając dokładnie po naszym przyczółku. Mieliśmy wielkie szczęście, że żaden pocisk nie rozerwał się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Ale świst kul wystrzeliwanych z rosyjskich automatów i tak sprawiał, że często mimowolnie zniżaliśmy głowy.
- Dawca! - krzyknąłem do noszowego z 10 kompanii. - Potrzebuję dawcy z grupą krwi "0"!
- Skąd wiecie jaką ma grupę? - usłyszałem głos Stolza. Żołnierz z szarpaną raną gardła był jednym z jego ludzi.
- Grupa "0" zawsze pasuje – odpowiedziałem – A co to za krew u was na ręku?
- A, bzdura, po prostu zadrapanie -
Rana nie była głęboka i w oczekiwaniu na upragnionego dawcę oczyściłem ją i opatrzyłem. Na szczęście dość dobrze przeszkoliłem się w kwestii transfuzji w warunkach polowych jeszcze w czasach kiedy przebywałem w Prusach Wschodnich. Każdego żołnierza w batalionie klasyfikowałem według grupy krwi i zadecydowałem, celem uproszczenia działań podczas przyszłych transfuzji, że zapoznam się z każdym kto posiada uniwersalną grupę "0". Wszystkich przebadałem na okoliczność chorób wenerycznych i przygotowałem ogólną listę dawców posiadających tę grupę krwi. Mueller i tak świetnie znał ich wszystkich osobiście bez żadnych list. Bez względu na to, że zdecydowanie ignorowaliśmy znaczenie czynnika odrzucenia dawcy, to i tak skrajnie żadko napotykaliśmy na jakiekolwiek komplikacje przy transfuzjach na pierwszej linii. (W wojskach SS przyjęte było tatuowanie grupy krwi na prawym ramieniu tak, aby lekarz na pierwszy rzut oka mógł znać potrzebną grupę krwi. Takie oto, między innymi, niezmywalne znamię w przyszłości nieraz dostatecznie przyczyniło się do roztrzelania licznych jego posiadaczy.)
- Szlag by trafił ten trzeci schron! - ze złością wrzasnął Stolz, wyłażąc z leja. - te wyrzutki nie mają zamiaru się poddać! Obeszliśmy ich z boku a i tak trzeba ich stamtąd wykurzać. Strzelają po kolei do każdego z naszych ludzi!
W końcu siedzi przede mną dawca. To potężny Westfalczyk z Lipperlandu z żyłami jak u konia.
- Niech pan bierze, doktorze, ile trzeba – mówi do mnie z uśmiechem – krwi to ja mam całkiem sporo.
W tej sekundzie gdzieś niedaleko od nas rozlega się ogłuszający huk wybuchu o ogromnej sile, który wręcz zauważalnie zakołysał ziemią pod naszymi nogami. Zaskoczony, drgnąłem i igła wyskoczyła z żyły.
- A co to takiego było? - zapytałem ze zdziwieniem.
- To Schnitter wysadził właśnie drzwi pancerne do schronu, ot i tyle – niewzruszenie odpowiedział z uśmiechem mój dawca. - Żeby Schnitter nie wlazł do środka trzeba sporo więcej niż tam jakiś kawałek ruskiego pancerza!
Dzięki temu, że rannemu przetoczyłem pół litra krwi od dawcy, jego martwo blade wargi zaczęły przybierać znowu swój normalny odcień, a puls stał się bardziej wyczuwalny i miarowy. Puściłem mocarnego i tryskającego zdrowiem Westfalczyka i wprowadziłem rannemu do krwiobiegu jeszcze pół litra płynu fizjologicznego. Praca serca wróciła prawie do normalnego poziomu. Groźbie gwałtownej śmierci udało się zapobiec. Delikatnie sprawdziłem opatrunek na gardle aby upewnić się, że krwotok się nie odnowi.
Ze wszystkich mężnych obrońców rosyjskiego schronu bojowego przy życiu został tylko jeden, ale miał na tyle poważne oparzenia, że raczej nie było nadziei na przeżycie. Tak czy inaczej przykazałem dwóm jeńcom, którzy potrafili udzielić pierwszej pomocy aby go opatrzyli, a następnie dałem im więcej środków opatrunkowych żeby mogli pomóc innym rannym Rosjanom.
W międzyczasie kilka naszych kompanii przeprawiło się już na wschodni brzeg jeziora i rozwijało się celem kontynuowania ataku na głębiej urzutowane pozycje stalinowskiej linii obrony. Ale najtrudniejsze zadanie dnia było już wykonane. Zdobycie wsi Homiel i przecięcie przesmyku między jeziorami udało się za pierwszym razem, a dobrze przygotowana linia obrony Rosjan – przełamana. Z pomocą rosyjskich jeńców nasi saperzy zbudowali na resztkach starego całkiem nowy most i powoli zaczęły się po nim przetaczać nasze pierwsze ciężkie działa.
- No i pięknie! - radośnie oznajmiłem Dehornowi – Mueller już tu jest i wszystko idzie zgodnie z planem.
Wchodząc do domu głośno zawołałem Wegenera, ale nikt mi nie odpowiedział.
- Wegener jest ranny... w głowę – cicho oznajmił Mueller, na którego natknąłem się w drzwiach do tylnego pokoju.
Wegener leżał razem z innymi rannymi na podściółce ze słomy. Był całkowicie przytomny, ale mocno zakrwawiony bandaż na jego głowie świadczył o tym, że rana jest bardzo poważna. Ostrożnie odwinąłem opatrunek i zmroziło mnie: kula karabinowa weszła od tyłu prawą stroną szyi, przeszła przez całą głowę i wyleciała przez prawe oko Wegenera. Ostatecznie pocieszające było to, że nie było przy tym żadnych oznak paraliżu.
- Gdzie to się stało? - jakoś tak głupio zapytałem Wegenera – Jak można w ogóle odnieść taką ranę?
- Tu, za domem – ochryple i ledwie zrozumiale wyszeptał. I chyba na tyle mu wystarczyło sił gdyż najwyraźniej nie mógł dalej mówić.
- Zaraz za domem – podchwycił Mueller – Wegener wyszedł na zewnątrz żeby przynieść więcej słomy, schylił się po nią i nagle padł plackiem. Stałem z tyłu za nim i wszystko widziałem, wciągnąłem go zaraz do domu.
- Co za cholerny niefart – wymamrotałem – załapać szaloną kulkę kiedy cała walka o wieś już się skończyła!
Prawe oko Wegenera było po prostu wybite od wewnątrz kulą. Żałośnie pusty oczodół przykrywała teraz, i to tylko częściowo, górna powieka i kilka jakiś podobnych do nitek kawałków ciała. Dolna powieka, a razem z nią część kości twarzowej w górnej części szczęki też była zniesiona przez kulę. „Co za cholerne nieszczęście” powtarzałem sobie cały czas w duchu. Otwór wlotowy w tylnej części szyi nie był nawet duży i dlatego nie było dużego krwawienia – może trochę więcej jak z kapilary. Pozostawiając prawe oko odsłonięte nałożyłem biednemu Wegenerowi nowy opatrunek, zrobiłem zastrzyk dla poprawy krążenia i jeszcze jeden zastrzyk przeciwbólowy.
- Prawego oka już nie masz – powiedziałem jak mogłem najspokojniej – ale dobry protetyk zrobi ci takie oko, że z wierzchu będzie wyglądać jak prawdziwe. Najważniejsze, że mózg nie jest uszkodzony, a lewym okiem szybko nauczysz się widzieć nie gorzej niż dwoma. Nie upadaj na duchu chłopcze! No i podejdź do całej sytuacji jeszcze z tej strony, że oznacza to dla ciebie koniec wojny.
Do chałupy podjechała nasza sanitarka. Trzech pozostałych żołnierzy miało nieporównywalnie lżejsze obrażenia i Mueller pomógł im usadowić się w środku. Wegener w tym czasie usnął. Puls miał mocny i równomierny. Razem z Dehornem wskoczyliśmy do sanitarki i ruszyliśmy w stronę mostu aby zabrać rannych leżących w leju, w drodze powrotnej chcieliśmy wpaść po Wegenera. Ranni z lżejszymi ranami mieli zaczekać na kolejną sanitarkę.
Ostrożnie przejechaliśmy przez most, ale tym razem z trzeciego schronu już nikt nie strzelał. Chociaż Stolz patrzył już na ten schron jak na swoją własną zdobycz, to ostatecznie wykończył go nie on a... Bolski! Dokładnie w momencie kiedy Stolz rozmawiał ze mną w leju o tym, że ma zamiar wykurzyć stamtąd Ruskich podchodząc ich od tyłu, Bolski wziął grupkę żołnierzy Stolza i odstawił prymitywny, frontalny atak na bunkier. Co by nie mówić, było to z jego strony strasznie lekkomyślne, ale efekty okazały się całkiem udane. Udowodniwszy tym sposobem swoją (choć i bezmyślną) odwagę w walce, Bolski zaczął uważać, iż wyrobił sobie w Homieli prawdziwe imię i wszechobecne uznanie dla swych niewątpliwych rycerskich zalet.
Nasza artyleria skierowała teraz ogień na most koło wsi Dalieżki (Daleckije) i słyszeliśmy jak rosyjskie działa nieprzerwanie odpowiadają ogniem. Mimo to, kiedy zabieraliśmy naszych rannych, nie było się czego bać gdyż ich ogień ześrodkowany był gdzieś z boku. Stan żołnierza, któremu robiłem transfuzję okazał się całkowicie zadowalający i ten radosny fakt wypełnił mi duszę najszczęśliwszym uczuciem – wystarczyło za cały, bogaty w wydarzenia poranek – przecież kiedy ujrzałem tego biedaka pierwszy raz, byłem pewien, że ma marne szanse na przeżycie. Sanitarka cichaczem wracała uliczkami Homieli aby zabrać Wegenera razem z rannym w gardło żołnierzem do szpitala na tyłach. Kiedy odjeżdżali, odprowadzaliśmy z Dehornem ostrożnie kolebiący się na wybojach samochód smutnymi spojrzeniami. Rozstanie z Wegenerem bardzo mocno wpłynęło na Dehorna, a dla mnie był przecież ziomkiem. W ten sposób wojna, można powiedzieć, dotarła nam do domu.
Dołączywszy do głównej kolumny naszych wojsk ruszyliśmy razem ze wszystkimi drogą na Dalieżki (Daleckije). Na poboczu zobaczyłem pięć świeżych mogił, na których dopiero co postawiono brzozowe krzyże. Dwóch poległych było z 9 kompanii Titgena, która wykonała bohaterski skok na naszym lewym skrzydle, jeden był z kompanii Stolza i jeden z 12 kompanii Kagenecka. Piąty był saperem. Popatrzyłem na zegarek. 08:25. Cała operacja zajęła mniej niż cztery godziny.
- Jak nazwiska poległych? Zapytałem żołnierza, który stawiał krzyże a teraz właśnie mocował na nich stalowe hełmy. Wymienił mi ich nazwiska. Czterech z nich nie znałem, ale piątym okazał się jeden z bliźniaków Stolza. Pamięć usłużnie przeniosła mnie do Filipowa gdzie w składzie swojej kompanii bliźniacy grali w piłkę ręczną przeciwko drużynie z 9 kompanii. Obaj grali doskonale i szaleli po boisku jak tajfun; jeden z nich strzelił w samej końcówce zwycięską bramkę. Po meczu, śmiejąc się, każdy utrzymywał, iż to właśnie on wbił najważniejszego gola i nikt z nas nie wiedział, który mówi prawdę, a który zwyczajnie żartuje. Teraz jeden z nich nie żył. Żarty się skończyły.
(…) Główny kierunek natarcia naszego batalionu był teraz skierowany na most pod Dalieżkami. Jednakże wszyscy bron iący się do tej pory uporczywie Rosjanie umocnili się w gospodarstwie zaledwie kilkaset metrów od rzeki. Nasi artylerzyści bardzo szybko podpalili je celnym ogniem swych dział i płomienie natychmiast ogarnęły wszystkie budynki mieszkalne i zabudowania gospodarcze. Atakując fermę słyszeliśmy smutne muczenie i ryki płonących żywcem krów. Ale wkrótce w jednym z okien pokazała się biała flaga zwiastująca koniec jeszcze jednego zaciętego boju.
Płaska jak stół i całkiem duża z tej strony rzeki łąka łączyła się w oddali z ciemnym pasmem lasów. Jej przybrzeżna część była usiana ospowatymi kraterami po wybuchach pocisków, a po przeciwnej stronie mostu natknęliśmy się na jeszcze jeden schron, który mógł stanowić dla nas śmiertelne zagrożenie. Z jakiegoś powodu był niezamaskowany. Jego złowieszcze strzelnice patrzyły groźnie prosto na most – to dla jego obrony go tutaj postawiono. Przeciwpancerne działko Noacka wystrzeliło kilka razy pod rząd prosto w ambrazury, ale w odpowiedzi nie zabrzmiał nawet jeden strzał. Wtedy, aby nie kusić losu, schron ostrzelało nasze wielkokalibrowe działo, ale i jemu nie udało się nikogo sprowokować do jakiejkolwiek aktywności. Schron uparcie milczał. Szturmowym tempem rzuciliśmy się przez most i szybko znaleźliśmy się po wschodniej stronie rzeki. Od strony bunkra – ciągle ta sama, podejrzana cisza. Z wielką ostrożnością, poruszając się skokami od leja do leja, nasze czołowe grupy szturmowe dotarły w bezpośrednie sąsiedztwo budowli, cały czas nie spuszczając oczu ze strzelnic... Odczekawszy chwilę, żołnierze wykonali ostatni, decydujący skok! Trzech z nich mocnym szarpnięciem otworzyło ciężkie, stalowe drzwi i szurnęło do środka kilka granatów.
Wewnątrz, z dziurą po kuli w potylicy, leżał martwy komisarz. I ani żywego ducha więcej. Najwidoczniej został odstrzelony przez swoich własnych podwładnych zanim ci salwowali się ucieczką.
Pierwsza faza boju była, można rzec, za nami. Na zegarkach była godzina 12:15, stalinowska linia obrony została przerwana, batalion został zebrany w jednym miejscu i Neuhoff wstępnie podsumował wyniki działań. Dziewięć żelbetonowych schronów bojowych zostało zniszczonych a wszystkie umocnienia polowe całkowicie oczyszczone z pozostających w nich Rosjan.
(…) W międzyczasie dwa nasze patrole zwiadowcze dotarły do masywu leśnego leżącego około 2-3,5 km od nas i sygnalizowały stamtąd, że nieprzyjaciela w nich nie ma. Kiedy wreszcie sami tam się dostaliśmy to naszym oczom ukazała się imponująca liczba schronów, transzei, okopów i innych, dobrze przygotowanych umocnień polowych, które Rosjanie albo porzucili, albo których – mając na uwadze szybkość naszego posuwania się - po prostu nie zdążyli obsadzić.